nie opuszczaj szlachetnego rycerza w tak straszliwem niebezpieczeństwie.
— Dobrze już, dobrze — zgodził się Sanczo, któremu w głowie utkwiła myśl, że mógłby z własnej winy owo gubernatorstwo postradać.
— Mój Sanczo, wsypże sobie nareszcie te pięćset dyscyplin przed odjazdem — prosił Don Kiszot. — Tym sposobem prędzej odczarujesz Dulcyneę!
— A jakążbyście ze mnie w drodze mieli pociechę, wielmożny rycerzu — odrzekł Sanczo — gdybym sobie właśnie na wyjezdnem poszatkował plecy, jak kapustę? Tobym dopiero dobrą porę wybrał! Poprostu jechaćbym nie mógł.
Przekonany rycerz odstąpił od swego żądania, wymógł tylko na giermku obietnicę, że po powrocie z podróży pilnie się tem biczowaniem zajmie.
Słońce już zaszło, zmrok zapadał. Wtem czterej murzyni wnieśli drewnianego konia, któremu na czole sterczał róg. Rycerz wsiadł na tego rumaka, nie zwłócząc, Sanczo wdrapał się za nim powoli i niechętnie. Obydwom zawiązano oczy.
Don Kiszot zakręcił ten róg, mówiąc do giermka.
— Trzymaj się mnie mocno, żebyś nie spadł.
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.