Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/187

Ta strona została skorygowana.

Gladys, jej uśmiech radości, słowa zachwytu, jakim wierzyłem, iż powita człowieka, co dla zadowolenia jej kaprysu, narażał życie? Strącony z obłoków, stąpałem już po ziemi, jednak chciałem łudzić się jeszcze. Przebiegłem ogród, zapukałem do drzwi mieszkania, skąd dobiegał mnie głos Gladys, i odsunąwszy zdumioną służącą, wpadłem do saloniku.
Gladys siedziała w cieniu stojącej lampy, na niskim szezlonżku, obok pianina; w trzech susach byłem obok niej i pochwyciłem jej ręce.
— Gladys! — zawołałem — moja Gladys!
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Jakaś zmiana zaszła w jej twarzy; wyraz jej oczu, chłodne spojrzenie, lekki grymas ust — były mi obce. Wysunęła ręce z mojego uścisku.
— Co to wszystko znaczy? — rzekła.
— Gladys! — zawołałem — co tobie? Czyż nie jesteś moją, moją dawną Gladys?
— Nie — odparła — dzisiaj jestem Gladys Potts. Pozwoli pan, że go przedstawię mojemu mężowi.
Jakże śmiesznem bywa życie! Oto niewielki, brunatno-włosy osobnik, wygodnie zagłębiony w fotelu, przeznaczonym niegdyś dla mego wyłącznego użytku, ściskał machinalnie moją dłoń i obydwaj uśmiechaliśmy się z przymusem.
— Mieszkamy chwilowo u ojca — wyjaśniała Gladys — nasz dom jeszcze nie jest urządzony.
— Ach, tak — szepnąłem.
— Nie otrzymał pan w Para mojego listu?