Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/129

Ta strona została skorygowana.

Znowu na twarzy Mc’a Murdo odmalowała się walka i znowu twarz ta stała się, jakby z granitu wykutą.
— Żadne nieszczęście nie spotka cię, Ettie — ani twojego ojca. Co do owych przeklętych ludzi, mam wrażenie, że uważać mnie będziesz za najgorszego z nich, zanim się to wszystko skończy.
— Nie, nie, Jack. Ufać ci będę zawsze.
Mc Murdo zaśmiał się gorzko.
— Wielki Boże, znasz mnie przecież tak mało! Twoja niewinna dusza, najdroższa, nie zdaje sobie nawet sprawy, co dzieje się w mojej. Ale co to za gość?
Drzwi otwarły się nagle i wszedł młody człowiek z miną, która wskazywała, że czuje się tu, jak u siebie w domu. Był to przystojny, rzutki młodzieniec, prawie tego samego wieku i podstawy, co Mc Murdo. Piękna twarz, o groźnych, bystrych oczach i zakrzywionym orlim nosie, patrzała dziko z pod szerokiego filcowego kapelusza, którego zdjąć nie raczył, na siedzącą przy kominku parę.
Ettie zerwała się na nogi, zmieszana i zaniepokojona.
— Cieszę się, że pana widzę, Mr. Baldwin — rzekła. — Przychodzi pan wcześniej, niż sądziłam. Proszę spocząć.
Baldwin stał, wskazując ręką na Mc’a Murdo.
— Któż to taki? — zapytał krótko.
— To mój znajomy, Mr. Baldwin — nasz nowy lokator, Mr. Mc. Murdo, pozwoli pan, że mu przedstawię Mr. Baldwina.
Obaj młodzieńcy skłonili się sobie niechętnie.
— Zapewne Miss Ettie wspomniała panu, co mnie z nią łączy? — rzekł Baldwin.