Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/160

Ta strona została przepisana.

skim uśmiechu, bił go wciąż po głowie, którą tamten nadaremnie osłaniał ramionami. Na białe włosy jego wystąpiły krwawe plamy. Baldwin stał jeszcze nad ofiarą swoją, godząc krótkimi dotkliwemi ciosami w nieosłonięte części, kiedy Mc. Murdo wbiegł po schodach i odepchnął go na bok.
— Zabijesz tego człowieka! — krzyknął. — Zostaw go!
Baldwin spojrzał na niego zdziwiony.
— Niech cię djabli wezmą! — Poco się wtrącasz — ty, najmłodszy z Loży? Cofnij się! — Podniósł kij, ale Mc Murdo wydobył z kieszeni pistolet.
— Ty się cofnij! — zawołał — Dostaniesz w twarz, jeśli się zbliżysz. Rozkazem mistrza było, aby nie zabijać tego człowieka, a przecież ty go chcesz zabić.
— Ma słuszność — zauważył jeden z mężczyzn.
— Spieszcie się — zawołano z dołu. — W oknach widać światła i w przeciągu pięciu minut będziecie mieli całe miasto na karku.
W istocie na ulicy słychać było wołania, a w przedsionku na dole zebrała się grupka robotników, gotowa wkroczyć w każdej chwili. Zbrodniarze zbiegli po schodach, pozostawiając na górze pokaleczone i bezwładne ciało redaktora i znikli w ulicy. Niektórzy, wróciwszy do Domu Związku, zmieszali się z tłumem w szynkowni Mc’a Ginty, donosząc przewodniczącemu, że kawał się udał. Inni, w ich liczbie Mc Murdo, poszli bocznemi ulicami i okrężną drogą do własnego domu..