Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/195

Ta strona została przepisana.

brać cię jeszcze mistrzem, gdyż, zaprawdę uratowałeś Lożę.
A jednak było widocznem z jego postępowania, że zapatrywał się na sprawę poważniej, niżby to można było wnioskować z jego słów. Było to może poczucie winy, może sława, jaką się cieszyła ajencja Pinkertona, może też wieść, że potężne, bogate towarzystwa postawiły sobie za cel zniszczenie węglarzy; bądź co bądź jednak postępowanie jego świadczyło, że przygotowany był na najgorsze. Zanim opuścił dom, zniszczył wszystkie papiery, któreby go mogły skompromitować. Potem odetchnął zadowolony, gdyż uczuł się bezpieczny; a jednak myśl o niebezpieczeństwie musiała mu ciążyć, gdyż w drodze do Loży zaglądnął do Shafterów. Wstęp do domu miał wzbroniony, ale kiedy zapukał do okna, Ettie wyszła na jego spotkanie. Z oczu kochanka jej zniknął wyraz djabelskiego, irlandzkiego hultajstwa.
Z poważnej jego twarzy wyczytała niebezpieczeństwo.
— Coś się stało! — zawołała. Oh, Jack, grozi ci niebezpieczeństwo!
— Nic wielkiego, moja najsłodsza. A jednak może roztropniej będzie, abyśmy się ruszyli, zanim nie będzie gorzej.
— Ruszyli?
— Obiecałem ci raz, że wyjadę kiedyś. Sądzę, że to stosowna pora. Otrzymałem dziś wieczór wieści — złe wieści — i czuję zbliżające się niebezpieczeństwo.
— Policja?
— Tak jest, Pinkerton. Ale nie masz, najdroższa, podjęcia, czem to pachnie i co to oznacza dla mnie i podobnych mnie. Jestem zbyt skompromito-