Strona:PL Doyle - Z przygód Sherlocka Holmesa. T 3.pdf/34

Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo miła wiadomość i nowy dowód, że jestem na właściwej drodze. Spojrzałem na słońce, które zwolna zwracało się już ku zachodowi, i wyliczyłem, że mniej więcej po upływie godziny ostatnie jego promienie muszą paść na szczyt dębu. Wtedy jeden z warunków w katechizmie zostałby spełniony. Pod cieniem wiązu należało rozumieć jego koniec, bo zresztą pień wziętyby został za drogowskaz. Trzeba więc było na podstawie tych danych obliczyć, dokąd padnie cień, gdy słońce oświeci szczyt dębu.
— Musiało to być bardzo trudne, Holmesie; przecież wiązu już nie było.
— Jeżeli Brunton tego dokazał, musiało się więc i mnie to udać. W rzeczywistości było to łatwiej, niżby się mogło zdawać. Udałem się z Musgrave’m do pokoju, wyciąłem sobie drewniany kołek, który tu widzisz, i przywiązałem do niego ten długi sznur, na którym każdy metr oznaczyłem węzłem. Następnie związałem dwa pręty, których długość wynosiła sześć stóp, i udałem się z moim klientem na miejsce, gdzie stał wiąz. Słońce musnęło właśnie wierzchołek dębu. Ustawiłem więc pręt na ziemi, popatrzyłem na cień i odmierzyłem go sobie. Był 9 stóp długi.
— Naturalnie dalsze obliczenie było bardzo proste. Jeżeli pręt sześć stóp wysoki