Strona:PL Dumas - Anioł Pitoux T1-2.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

— Cierpliwości — rzekł. Tak, rozumiem, ty jesteś tłusty i wyglądasz na zagrodnika wiejskiego.
— Bo też nim jestem — rzekł Billot.
— Rozumiem tedy, że możesz mówić o cierpliwości; jadłeś zawsze dobrze. Ale spojrzyj po za siebie na te szkielety, które nas otaczają, spojrzyj na wyschłe ciała, na policzki zapadłe, na dziury w odzieży i zapytaj ich, czy mogą myśleć o cierpliwości?
— Dobrze mówi ten jegomość, ale ja się go boję — rzekł Pitoux.
— A ja się go nie boję — odrzekł Billot.
I zwracając się do tego człowieka:
— Tak, cierpliwości — powiedział ale tylko na kwadrans, nie dłużej.
— O!... — odezwał się ów człowiek z uśmiechem — kwadrans!... no to istotnie niezadługo; a cóż uczynisz przez kwadrans?
— Za kwadrans obejrzę Bastylję, dowiem się, jaką ma załogę, jakie są zamiary jej komendanta, słowem, dowiem się, którędy tam droga prowadzi.
— Tak, bylebyś znalazł drogę, którą możnaby wyjść.
— Jeżeli sam nie wyjdę stamtąd, znajdzie się ktoś, co mnie wyprowadzi.
— Kto taki?...
— Gonchon, Mirabeau ludowy.
Człowiek drgnął, oczy jego cisnęły błyskawice.
— Znasz go? — zapytał.
— Nie.
— Więc jakże?...
— Poznam go, powiedziano mi bowiem, że każdy na placu Bastylji go wskaże: ty jesteś na placu Bastylji, zaprowadź mnie do niego.
— Czego chcesz od Gochona?...
— Chcę mu wręczyć ten papier.
— Od kogo?...
— Od doktora Marata.
— Od Marata!... ty znasz Marata?... — zawołał człowiek.
— W tej chwili z nim się rozstałem.
— Gdzie?...
— W ratuszu.
— Cóż on tam robi?...