Leżeli dwaj ludzie, jeden nieruchomy, twarzą ku ziemi przewrócony, przeszyty trzema kulami, cały we krwi. Ten już nie żył.
Drugi, oparty przez dwóch lokajów o drzewo, z oczyma, ku niebu wzniesionemi, i ze złożonemi rękoma, modlił się gorąco. Kula strzaskała mu żebro.
Ranny uśmiechnął się smutnie.
— Uratować mnie, o nie!... — rzekł — tylko dopomódz umrzeć.
— Czy pan jest księdzem?... — zapytał Raul.
— Nie, panie.
— Bo pański towarzysz nieszczęśliwy, jak mi się zdaje, należał do kościoła.
— To proboszcz z Béthune, proszę pana, przewoził w miejsce bezpieczna cenne rzeczy ze skarbca kościelnego, bo książę pan opuścił wczoraj nasze miasto, a Hiszpanie może tam będą już jutro. Otóż, ponieważ wiadomo było, że oddziały nieprzyjacielskie pokazują się w okolicy i że droga dlatego jest niebezpieczna, nikt nie chciał mu towarzyszyć, wtedy ja się ofiarowałem.
— A ci nędznicy napadli na was i strzelali do księdza.
— Panowie — rzekł ranny, rozglądając się dokoła — ja bardzo cierpię, a jednak pragnąłbym być przeniesiony do jakiego domu.
— Gdzie możnaby pana leczyć — rzekł de Guiche.
— Nie, gdzie mógłbym się wyspowiadać.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/308
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXXIV
MNICH