Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Niestety, Najjaśniejszy Panie, nie wiemy tego, ale nieszczęście to stało się nieopodal pałacu Waszej Królewskiej Mości, w wielkiej ulicy Świętej Katarzyny.
— Czekajcie! zaraz! — zawołał Karol, — Pochodni, służba! Pochodni!... Żywym, czy umarłym jest wielki mój marszałek, chcę go raz jeszcze oglądać!
I zarzucił na siebie naprędce płaszcz, włożono mu na nogi obuwie, a w pięć minut ludzie zbrojni i cała służba była gotowa do drogi. Karol nie chciał czekać nawet, aż mu przyprowadzą konia, i wyszedł pieszo z pałacu Świętego Pawła w towarzystwie dwóch swoich szambelanów, J. M. panów Wilhelma Martele i Heliona de Lignac. Przyśpieszając kroku, stanęli wkrótce przed domem piekarza. Służba ze światłem i szambelani pozostali na ulicy, król zaś wszedł szybko do izby, a podchodząc do łóżka, wziął za rękę rannego i rzekł:
— To ja, mój drogi marszałku, jakże się czujecie?...
— Słabo bardzo, Miłościwy panie — odpowiedział marszałek.
— Któż to was do tego smutnego doprowadził stanu, dzielny mój wodzu?
— J. M. pan de Craon i jego wspólnicy, którzy napadli na mnie bezbronnego zdradziecko.
— Marszałku! — zawołał król uroczyście, podnosząc rękę — przysięgamy ci, że nigdy zbrodnia surowiej ukarana nie była, jak ta ukarana będzie! Ale teraz zajmijmy się przedewszystkiem tobą samym i twoim ratunkiem. Gdzież są lekarze?
— Posłano po nich, Miłościwy panie — odpowiedział jeden ze służby.
W tej-że chwili weszli oczekiwani. Król postąpił naprzeciw nich i zawołał:
— Obejrzyjcie panowie dobrze marszałka i postarajcie się szybko zbadać stan jego, albowiem gorzej stra-