Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/82

Ta strona została przepisana.

— I owszem, jest nadzieja — odparł spokojnie starzec — ale ta jedynie, że stryczek może pęknąć.
— O Boże mój, Boże! — wykrzyknął Bétisac, załamując ręce — cóż mam uczynić, któż mi da radę dobrą w tej niedoli?!...
— Ach! zawołał starzec, wpatrując się w niego wzrokiem pilnym, jakby nie chciał stracić ani jednego jęku jego rozpaczy. — Więc to wy jesteście tym człowiekiem, którego naród cały przeklina!? Nieprawdaż, że ciężkie są ostatnie chwile takiego, jak wasze, życia?
— A! wrzasnął Bétisac — niech mi wszystko zabiorą, sprzęty, srebra, domy! Niech wszystko rzucą na pastwę temu ludowi, ale niech mi życie zostawią!... Niechbym je zresztą zakończył w więziennej jamie, w kajdanach, bez światła dziennego dla oczu moich! Ale życia! życia! O!... ja chcę żyć!...
Nieszczęsny wił się, jak potępieniec. Starzec przyglądał mu się, nic nie mówiąc; nareszcie, gdy już Bétisac wycieńczony leżał na ziemi, prawie bez czucia — rzekł:
— A gdyby się znalazł ktoś taki, coby wam dał dobrą radę?
Bétisac zerwał się i przykląkł; wpił oczy w starca, jakby chciał czytać na dnie jego serca.
— Co mówicie?
— Mówię, że litość budzą we mnie wasze żale i że jeżeli zechcecie mnie usłuchać, wszystko jeszcze dobrze pójdzie.
— O mówcie! Bogaty jestem! Cały mój majątek, do ostatniego szeląga...
Starzec roześmiał się.
— Tak, tak, cały majątek! Chcesz życie okupić tem właśnie, za co ci je zabrać mają, i myślisz, że staniesz czysty wobec ludzi i Boga?