Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/253

Ta strona została przepisana.

«Szczęśliwież wchodzę albo nieszczęśliwie?»
Mówił, bynajmniej nie troszcząc się o to,
Jak ten, co palec kładzie na ogniwie
Bronzowem u drzwi z nałogu ochotą
I tejże treści odbiera skinienie,
Jak nieczekaną odpowiedź lub echo,
Pewny, że nie jest troską ni pociechą —
Podobnie mówią poza Styksem cienie!

Wszelako, Zofja gdy podniosła oczy,
Spadała jeszcze z nich czytania krepa,
Co po mozolnej pracy chwilę mroczy,
Gdy, duch, że czuwał, natura jest ślepa,
Póki się w nowy akord z nim nie stoczy —
Więc rzekła niemniej mało trafnem słowem:
«Cóż jest szczęśliwość?»

«Dowieść to gotów-em,
Acz w sprzeczny sposób, bo wchodząc nie wporę».

«To ledwo dowód, że różne są doby,
Organizacje też zdrowe i chore,
Lub że nie tykać tych rzeczy byłoby
Lepiej».
«Tych rzeczy?»
«Lub w inne sposoby».
Zofja, to wszystko do Artemidora
Mówiąc, kończyła jakoby czytanie;
Po chwili wszakże rzekła: «Jestem chora!
Mów mi, czy Jazon mag nie będzie w stanie,
Jak to niejednej uczynił osobie,
Przez ziół potęgę lub przez zaklinanie
Wzmóc mię i o tej czy nas przyjmie dobie?»
«Nas? W tem wątpliwość, acz sam doń dziś idę;
Nie mawia bowiem naraz z dwojgiem osób,
Do elokwencji mając dar i sposób,
Jakby kto brał się przenieść piramidę!»

«Idź-że!» — mówiła, podnosząc się zwolna,
A potem w dłonie klasnęła swywolna,
I Egipcjance, pocichu wchodzącéj,
Wskazała znakiem, co ma ponieść za nią,
Gdy mędrzec czekał, aż wreszcie niechcący
Dała mu rękę i wyszedł z swą panią.

Poszli — za nimi wonie olejkowe
I szat szelesty i cienie się wlekły,
Jak gdy wiatr wionie w pustki ogrodowe,
Gdzie skwary pierwej paliły i siekły,
Lecz, miecąc liście, nie odziewa w nowe.


IX.

Gdy pretor z konia zsiadł, już przedtem nieco
Po obu stronach perystylu stały
Gwardje w lamparcich skórach i co świecą
Łuskami; od tych wprost na polot strzały
Szerokie widzisz schody, gdzie trybuna
I złoty posąg cezarski, świecący,
Jak w mroku rannym pożarowa łuna.
Tam poczet pieszy, po stopniach rosnący,
Wkraczał, trzech wiodąc oskarżonych ludzi
O zbrodnię, która lud do buntu budzi.

Po krzykach: «W prawo! W lewo» — i po owem
To tu, to owdzie ciąganiu się tłumu,
Które zdaje się ciałem tem zbiorowem
Miotać, jak wielką rzeczą bez rozumu,
Stało się wreszcie, iż masa ta cała
Od wierzchu schodów do schodów podnóża
Usadowiła się i wyglądała,
Jak zawieszona płachta jaka duża,
Z rozlicznej barwy okrawek zszywana,
Do wietrzonego podobna dywana.

Prócz osób głównych nikt z tych, co tam biegli,
Przy towarzyszu drogi się nie wstrzymał,
Jedni się zdala zaledwo spostrzegli,
Drugi dojść nie mógł, gdzie chciał, lecz się zżymał
Na wyrywany mu z rąk rąbek togi,
Którym się druha i rozmowy trzymał;
Inny szedł z tłumem, zdawszy się na bogi.

Syn Aleksandra poczuł tuż przy sobie
Kolumny ocios i wsparł ręce obie
I, blisko rdzeni będąc, słuchał sprawy.
Barchob, Jazona uczeń, stał daleko,
Lecz rzucał okiem nie bez pewnej wprawy,
A okiem zimnem — tak rzemieślnik wieko
Trumny ogląda i dwie strony mierzy,
By trafnie oddać, co której należy.
Tak czyni jeszcze i posłannik, który
Ma zdać rachunek z liczby i natury
I położenia rzeczy; ale przeto
Tyle jest wierny, ile oddalony.
I wie, co to jest, o ile i gdzie to
Lecz, w tem nie będąc, jednej tylko strony
Nie zna: ta właśnie jest rzeczy zaletą!

Gramatyk nie sam stał, po jednej stronie
Kupca fig, z drugiej mając gladjatora —
I coraz zdawał się pokłaniać skronie
W prawo, to w lewo — jak osoba chora,