Bo wzór się bierze, gdy wzory dobiera.
Jakoż młodzieniec, w wyrażeniu skory,
Słusznie wniósł: «Bierzmy z Aleksandra wzory!»
———————————
To Artemidor gdy rzekł, cisza trwała,
Tylko niekiedy Florus szepnął: «Chwała!»
Syn Aleksandra zrozumiał sól rzeczy
I ile, chwaląc, mistrz tem bardziej przeczy.
Gdy Zofja lekkiem ku słudze skinieniem
Napełnić czary kazała. Po chwili
Chłopcy dwaj z lirą weszli i z siedzeniem
Osobnem, które cicho ustawili,
I wyszli krokiem kamillów[1] mierzonym.
Zofja powstała napół z odniechceniem,
Napoły z gestem dobrze obmyślonym,
I amiculę[2] z ramion odrzuciła,
Idąc; osobne zajęła siedzenie,
A lirę do rąk wziąwszy, coś marzyła,
Na nieumyślne strun patrzając drżenie.
———————————
Po chwili czoło wzniosła okazale,
Struny tem silniej drasnąwszy iglicą,
I jęła mówić, z początku niedbale,
Jak iskier rzuty, dalej błyskawicą
Te, tak ciskane, słów iskry wstawały,
Twarz oświecały i nad czołem drżały.
«Czy z Olimpu to, gdzie są abrysy świata[3],
Rzeczą harmonijnej kłótni bogów,
Czyjś upuszczony styl na ziemię z brzękiem zlata,
Śmiertelnych dziwowisko progów? —
Nie styl, nie, choćby Dedalów dzieło,
Nie narzędzie kruche, pism iglica,
Lecz twój, o mistrzu, głos i co się zeń przejęło
W myśl — i co krwią błysło na lica.
Bo inna pojąć wzór i, całodźwięków tworu
W pozajawie słuchając, nad światy
Samemu kwiatem wzróść, ku prawdzie pierwowzoru,
A inna wieniec wić lub rwać kwiaty.
———————————
Jak ja»
dodała wieszczka, kładąc lirę,
Głosem, co echa nie miał, lub nieszczére,
Gdy strun ostatnie dźwięki, coraz letsze,
Strofę tę jeszcze powtarzały w wietrze:
«Bo inna pojąć wzór i, całodźwięków tworu
W pozajawie słuchając, nad światy,
Samemu kwiatem rość ku prawdzie pierwowzoru,
A inna wieniec wić lub rwać kwiaty — —
———————————
Syn Aleksandra, bardzo zadziwiony,
Patrzył na Zofji postać niepodobną
Do siebie samej, gdy za nią te tony
Rzuconej liry, na ławę osobną,
Odbrzękiwały jeszcze w cztery strony,
A postać wieszczki z nich rosnąć się zdała,
Jakoby z kręgu fali poruszonéj,
I szła ku gościom, blednąc, przytem drżała,
Lecz nie przez dziewcząt obawę gołębią,
Raczej, jak drzewa, gdy wiatry je ziębią,
Jesieni skrzydłem odmiatając w stronę
Liście ich, co już żółte i czerwone.
Drżenie zaś takie, że jest z wysilenia,
By drugim swego udzielić natchnienia
I podnieść masę słuchaczy ku sobie,
Szybko się innym udziela, lecz czyni,
Że podnieść mogła ich, o ile w grobie
Umiała własnym pierw być, jak mistrzyni.
Więc śpiesznie k’wieszczce nawrócili lica
Goście na sposób każdemu właściwy:
Pomponjus z gestem rzymskiego szlachcica;
Florus, jak człowiek, gdy chce pytać: «Czemu?»,
Lecz na obecnych pierw pogląda lica;
Syn Aleksandra, wieniec zdjąwszy z czoła,
Powoli liście obrywał zielone;
Gdy Artemidor-mistrz, wpośrodku koła
Stanąwszy, pojrzał w tę i ową stronę,
Na ramię potem rzucił płaszcza koniec
I już miał usta nawpół otworzone,
By mówić, skoro zawołano: «Goniec!»
Był to posłannik maga, postać chora,
Wchodząca krokiem wstępu i odwrotu,
A włos mająca zlepiony od potu;
Ten ręką z listem do Artemidora
Skinął i pismo oddał — i znikł w sieni,