młodości wszystkie swoje piastunki lubił targać za włosy.
Tymczasem w domu pułkownika powracał zwolna dawny porządek; pułkownikowa wraz z córką jeździła po zabawach i pisywała listy do ukochanej radczyni, Delfinka spała pod piecem, Edward strzelał i trąbił od rana do wieczora, a pułkownik chodził do stodół, do folwarku, lecz nigdy do ogrodu, bo, lubo nie rozumiał bynajmniej przyczyny własnego postępowania, wstydził się jednakże napotkać starego ogrodnika, który za swoje najlepsze chęci miał haniebną odebrać karę.
Tak to upływały lata w domu państwa Drążkowskich, a że pułkownik lubił często porządkować swoje rachunki, pamiętał więc dobrze o tem wszystkiem, co między nim a ojcem Bartłomiejka zaszło, nie przestając wspominać, że teraz ciężkie czasy, że utrzymanie jednej nawet osoby ogromną w prowadzeniu domu sprawia różnicę.
Jesień uchodzi. Zima przed okno pułkownika zajeżdża na wychudzonym koniu, z wiązką słomy pod pachą, z cepami w ręku i z poczerwieniałemi od mrozu licami. Pan Drążkowski z niejaką bojaźnią spogląda na to widmo, i siada przy kominku, i ściska w ręku klucze od wypróżniających się gumien.
Taż sama zima wpośród radosnych skoków przybliża się do modnej sypialni pani pułkownikowej, a wystrojona w dziwny arlekiński ubiorek, trzymając w jednem ręku maskę karnawałową, wybornie mami oczy chciwej zabaw matrony. Pani pułkownikowa, udając przelęknioną, przytula się w milczeniu do ukochanego małżonka, i pokazuje mu trwożliwie igrające zdaleka widmo, i kładzie wprawną rączkę do kieszeni swojego męża, niby że brzękiem pieniędzy usiłuje odstraszyć zimę wraz z karnawałem, wraz z wszystkiemi jej zabawami! Taż sama jeszcze zima puka rankiem do okien sypialnej izby Edwarda, i pokazuje mu zdaleka świeże ślady zajęcze, i rysuje na szybach to myśliwców, doganiających jelenia, to znów wśród połamanych gęstwin najeżonego dzika.
Nakoniec zima ta oczom uczciwego Bartłomiejka przedstawia się jako skąpiec, który nic nie dba o to, czy nieszczęśliwy wędrownik umiera z głodu i mrozu, bo serce jego chłodne, bo myśl jego troskliwa tylko wedle siebie ustawicznie się krząta.
I w istocie, cały horyzont, różnokształtnemi chmurami odziany, bladem światłem olśniony, tylko smętne, tylko ponure myśli potrafił mu nastręczać; słońce zaś, jak błysk gromnicy, wypłowiałym migało ogniem. Gdy tak sobie marzył Bartłomiej pisarz, pułkownik tymczasem nie przestał myśleć o jego przyszłości, a ilekroć razy zajrzał do szkatuły i dostrzegł depozyt[1] nieboszczyka Sochy, tem większym jeszcze ogniem podniecał swój zamiar i tem bardziej pragnął wyświadczyć przysługę wychowankowi. Zapomniał już tej urazy, którą wzniecił Bartłomiej, broniąc ogrodnika, a, znalazłszy jednego dnia sposobność do tego i postanowiwszy sobie stale przywieść do skutku swą wspaniałomyślność, przystąpił do Bartłomieja i rzekł głosem łagodnym:
— O czemże tak dumasz, mój ty Bartłomiejku?
— O niczem... tak sobie... — odpowiedział młodzieniec, podniósłszy się z krzesła na chwilę.
— Siadaj, siadaj... — wołał pan domu z uśmiechem zadowolenia. — W samej rzeczy, byłoby o czem myśleć, kochany Bartłomiejku... czasy ciężkie, grosz trudny, a na to, co posiadasz, nie można się opuszczać, bo jednak utrzymanie, i jadło, i suknie także coś kosztują...
— Rozumiem... — szepnął Bartłomiej, spojrzawszy na pułkownika i zasępił swe czoło.
Wtem, jak na nieszczęście, wbiegła panna Helena i przerwała głuche milczenie, zwracając rozmowę na to, czy nie możnaby dzisiaj pani radczyni odwiedzić.
— Dobrze, dobrze, ja sam pojadę z wami — rzekł pułkownik, lecz nikt w całem domostwie nie wiedział, z jakiej przyczyny pan Drążkowski był tak wesoły, a pan pisarz milczący.
W kilka dni potem Bartłomiej się przechadzał koło stajen i stodół, pełniąc poruczony mu obowiązek, i gorzko sobie wzdychał, ilekroć razy przyszły mu na pamięć ostatnie do niego słowa pułkownika, to jest: że jadło i suknie także coś kosztują.
Właśnie marzył o tem, gdy pan Edward, trzasnąwszy mu nad uchem z bicza, zawołał śmiejąc się:
- ↑ depozyt (łac.), rzecz, oddana w przechowanie.