nów politycznych nie dziwi mię mnóstwo bardzo wyjątkowych tak położeń, jako i zawiłych napozór gmatwanin. Owszem, jasne częstokroć i oficjalnie okaźne więcej mi zadawa trudu, skoro uczytelnić je zamierzam, niż zawiłe.
Czy pamiętasz te czasy, kiedy po 1830 roku całe prawie polskie piśmiennictwo w góry i lasy poszło gminnych poszukiwać podań, kiedy wyraz «bajka» nabrał powagi, wyraz «gawęda» stał się między stylu rodzaje policzonem nazwiskiem, wyraz nieznany pierwej «klechda» odniepomniał się, kiedy «przysłowie» Salomonową nieledwo koronę filozoficzną wdziało, kiedy w kraju Wojcicki Kazimierz Władysław akcenta, nieznane salonom świetnym, bez fraka wprowadził w towarzystwo, a w Paryżu Chopin grał mazurki i obertasa, których nieraz porcelanowe pasterki z czasów Ludwika XV (ani wiedząc o tem, co czynią) słuchały. Kto ten czarodziejski flet dał w ręce myśli polskiej? Czy to zrobiło się przez statut jakiego towarzystwa, ku temu zorganizowanego z prezydentem wieku i kasjerem i podkasjerem?... Bynajmniej!... Po listopadowego powstania upadku, po upadku powstania, które gminnych elementów objąć i uhistorycznić współudziałem nie mogło, czy nie umiało, czy nie chciało — nastąpiło przecież lat kilkanaście literatury wyłącznie gminnej... Dura lex, sed lex est[1]. — Tak było. — «Balladyna» jest dzieckiem, 1839 roku na świat wyszłem, ale pocznę od siostry jej, Aliny, z dzbanem swoim glinianym na głowie w las zabłąkanej i stojącej tam, jako się spotyka karjatydę[2] grecką po zwalonej świątyni jakiej pozostałą. Któż ona jest, ta smukła, cicha, piękna — prawie że w tragedję, nie wchodząca, a bez której właśnie że tragedji nie byłoby? Ta wypchnięta nożem siostry z bram żywota i śmiercią barankową dramatyzująca bezosobiście całość sprawy? Ta, o której poeta jeden kiedyś mówił:
«...cicha, jak baranek
Na chorągwi kościelnej...»
Jest to właśnie, że kryształ sam najczystszy tego wielkiego i bezwyraźnego pojęcia, które nazywamy słowem Lud. A siostra jej? A Balladyna, zabijająca ją jakoby trafem i za fraszkę, za dzban jeden malin, jak sama mówi, lubo i dlatego zarazem przy tej fraszce, aby zostać grabi Kirkora żoną... kto to? — Kto jest tą ludu siostrą?... Parafjańszczyzna!
Dlatego to ona wyprze się starej matki swojej, skoro sama już w zamkowem rozbłyśnie życiu świetnością dworską — potem godności zajętej obowiązek pojedna kłamstwem i tajemnicą z wszelakiej natury licencjami i rozpustą — potem tajemnica w niej rozdzieli ją i pocznie wiedzieć, co spowiednik, a co konieczności położenia i godność zajęta każą. I stanie się fatalną, a siły fatum dziejowego w ręce jej się kłaść poczną, wcieleń sobie szukając — więc i panować koniecznie będzie musiała, ale już nie będzie sobą nigdy, bo larwa jej zostanie na udziałanym tle, włóknami wypadków rozciągnięta, jak malowany obraz — piorun ją zabić musi bo ona jest elementem, już nie osobą, bo ona jest piorunem, który nie uderzył jeszcze, a więc nie zabił się sam, niszcząc miejsce własnego skonu. Oto ona, oto panowanie jej, koniec i początek:
Król-kobieta piorunem boskim zastrzelony.
Zamiast w koronacyjne, bić w pogrzebu dzwony!
Kiedyż zaś to się stało, że Parafjańszczyzna odsunęła w grobowa ciszę siostrę swoją rodzoną, Lud, sama pnąc się wyżej i panowanie rozszerzając bezhistorycznemi sposobami? Gdzież Tradycja wtedy znajdowała się z pontyfikalnemi mocami senatu swego?... Oto dramatyzuje dalej Juljusz sprawę tę zawiłą, skoro uosabia tradycję w Pustelniku-królu — Pustelnik jest Tradycją, tak, jak Alina Ludem, a Balladyna Parafjańszczyzny postacią. Do pustelnika, do tradvcji, wiednie i bezwiednie, przypadkiem i umyślnie, gościńcem i ścieżkami zarosłych cierniem manowców, wszystko końcem końców zabłąkiwa i ostatecznie wraca jedyna, cale określona osoba, z tej tragedii osób wszystkich wyjątkowa skończonym charakterem, Kirkor, rycerz, szlachcic republikancki, mąż, jakiego istoty żaden polski poeta nigdy tak nie określił, człowiek serca swobodnego, wiary prostej i ręki dużej; sam powiada o sobie na początku:
Rady zasięgnąć warto u człowieka,
Który się kryje w tej zaciszy leśnej,
Pobożny starzec —