Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T2.djvu/232

Ta strona została przepisana.

       140 I nie rozwiązać z wieńca ramion, i przykuć
Łańcuchem pocałunków. W tém zaczął konać...
Musiałam wtenczas, ach! musiałam go wypuścić!
Gdybym przynajmniej mogła była go wynieść
Z wody na rękach moich, usta z ustami
       145 Spoić, i życie wlać w ostygłe jego piersi;
Ale ty wiesz co to za męka dla nas,
Kiedy podobne kwiatom, musiemy składać
Rumieniec nasz, i piękne barwy wiosny,
I do kamieni białych podobne leżyć
       150 W głębiach jeziora. Taką ja wtenczas byłam.
Musiałam leżyć na dnie, ani się płocho
Na światło dnia wyrywać. Napół martwego
Wyniosłam drzącą ręką, i przez otwory
W lodzie wybite rzucam: sama boleśnie
       155 Wracam na puste łoże, na zimne łoże;
A serce moje rozdarł okrzyk rybaków,
Którzy witali wtenczas gdy ja żegnałam.
Jakżem czekała wiosny, przyszła nareszcie.
Z miłością w mojém sercu budzę się... kwiaty
       160 To nie przy jego licach — gwiazdy gasną
Przy jego jasnych oczach... Ah! kocham! kocham!

SKIERKA.

Ktoś idzie tutaj lasem.

GOPLANA.

To on! to on! mój miły.
Bądź niewidomym Skierko.

(Skierka odchodzi.)
(Wchodzi na scenę Grabiec — rumiany — w ubiorze wieśniaka.)
GRABIEC.

Ach cóż to za panna?
Ma twarz, nogi, żołądek — lecz cóś niby szklanna.
       165 Co za dziwne stworzenie z mgły i galarety!
Są ludzie co smak czują do takiéj kobiety;
Ja widzę cóś rybiego w téj dziwnéj osobie.

GOPLANA.

Jak się nazywasz piękny młodzieńcze?