Poco mi świecisz Febie? Tyś do rana
Miłością konał na Tetydy łonie;
260
A teraz puszczasz rozhukane konie,
I z szat wilgotnych srebrną trzęsiesz rosę,
Szczęśliwy Febie!... Tam blada Dyanna,
Patrząc na twoje czoło złotowłose,
Przed Endymjonem kryje się w błękicie,
265
Do głębi serca promieniami ranna..
Miłość — to światło, to niebo, to życie!
A jam nie kochał! o biada mi! biada!
Cóż to za bóstwo?... Jak marmury blada!
Nie żywa?... Boże! a taka podobna
270
Do nieśmiertelnych Bogiń — i nie żywa —
Jak nad nią płacze ta wierzba żałobna?
A moja dusza na marzenia tkliwa
Łez dla niéj nie ma?... Samotność popsuła
Źródło łez moich!... Jaka postać cudna!...
275
Jak ona wczoraj musiała być czuła!...
Jak do niéj wianek przypadał weselny!
Jak mogła kochać!... A dziś!... śmierć obłudna
Życie wydarła, a wdzięk pośmiertelny
Na moją zgubę nie żywéj nadała...
280
O! mój aniele! ty śmierci kochanka!
O! jak miłośnie twoja ręka biała
Ujęła czarny dzbanek... z tego dzbanka
Płyną maliny, a z alabastrowéj
Piersi wytryska drugi taki strumień,
285
Piękniejszy barwą od krwi malinowéj.
Ach! twój zabójca od dwu będzie sumień
Ścigany za te dwa strumienie krwawe...
Nie... to zwierz leśny musiał zabić ciebie,
Człowiek by nie mógł — Boże... oto rdzawe
290
Leży żelazo — to człowiek!... Ach w niebie
schronienia przed tłumem tych ludzi.
Spij moja luba! ciebie nie obudzi
Ten pocałunek... a mnie niech zabije...