Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/186

Ta strona została przepisana.
(Wchodzi XIĄDZ MAREK.)
XIĄDZ MAREK.

Lub się serca w katach mienią,
Lub Pan oczy zaćmi ślozą...        885
A ciemna to była chata
Gdzie mię po pas obnażono.
Więc zamiast bić w moje łono,
To kat się rzucił na kata,
I we krwi się oba pluszczą...        890
Rozłączcie ich, bo się nie puszczą
Aż skonają.

KRECZETNIKOW. (do katów za sceną.)

Precz sobaki
Wziąć ich – zanieść do szpitala.
Branecki, cudownik taki
Harmaty nam pozapala,        895
Zrobi bunt w moskiewskiej armji. —
Ach! tam Katarzyna karmi
Tyle mnichów ruskiej wiary,
A wszystko chłopy do miary,
Poszczą chlebem i jesiotrem:        900
A żaden cudów nie umie.

BRANECKI.

Poszlij jéj żydówkę z tym łotrem.

XIĄDZ MAREK.

Cokolwiek w twoim rozumie
Ułożysz, to nie pomoże.
Bo ja tu ciało położę        905
Pierwsze, dla kraju i wiary.
I mój kopiec jak sztandary
Bedzie trwał — aż wiek przeminie,
Aż ludzie z jasnemi skrońmi
Pokażą się w téj krainie        910
Wchodząc ducha mego bramą.
Więc nie porwiesz mię stąd końmi!
Ani nawet śmiercią samą!
Mój duch wiecznie tu i ciało
Przyszłego kościoła skałą.        915