Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/285

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan znów myślał przez parę minut, potem siadł do stolika, napisał list i podając go chłopcu rzekł:
— Słuchaj, mały Włoszku! Idź z tym listem do Boca. Jest to miasteczko przez pół genueńskie o dwie godziny drogi stąd. Każdy ci pokaże drogę. Idź tam i wyszukaj tego pana, którego nazwisko masz tu na adresie. Znają go wszyscy. Zanieś mu ten list. Ten pan wyprawi cię jutro do Rosario i poleci komuś, kto się postara ułatwić ci dalszą drogę, aż do Kordowy, gdzie znajdziesz państwa Mequinez i matkę twoją. Tymczasem, masz tu oto — włożył mu kilka lirów do ręki — idź śmiało, nie bój się! Wszędzie tu znajdziesz Włochów, wszędzie się rozmówisz i nie będziesz opuszczony! Adios!
Chłopiec rzekł tylko: — Dziękuję!... — Nie mógł znaleźć innych słów, wyszedł ze swoją torbą i pożegnawszy przewodnika zaczął iść zwolna ku onemu „Boca“, pełen smutku i zdumienia, przez to duże, hałaśliwe, tętniące przyśpieszonym ruchem miasto.

Wszystko, co mu się od chwili tej aż do wieczora następnego dnia zdarzyło, zostało mu w pamięci zmącone, niejasne, podobne do gorączkowych majaczeń w chorobie, tak był znużony, stroskany, upadły na duchu.
Dopiero kiedy drugiego dnia wieczorem przespawszy noc w jakiejś komórce obok tragarza portowego w Boca i przesiedziawszy dzień cały prawie na stosie belek wpółsennym wzrokiem wpatrzony w tysiące łodzi, statków parowych i okrętów, znalazł się wreszcie na dużej, żaglowej, naładowanej owocami barce, uczyniło mu się jakoś rzeźwiej w duszy.
Barkę prowadziło trzech silnych, na brąz spalonych słońcem genueńskich żeglarzy, których głos, i ten miły