Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom I.pdf/175

Ta strona została uwierzytelniona.

Ścisnęli sobie dłonie. Posępna nieco twarz Efroima rozjaśniła się życzliwym uśmiéchem, a w głosie jego szczera była wdzięczność.
— Ot co tam! odparł Eli; albo ty nie mój szwagier? albo ty nie nasz?
Wyraz nasz ze szczególnym wymówił przyciskiem: dźwięczało w nim głębokie i żywe poczuwanie się do solidarności, do obowiązków pewnych względem wszystkich tych, których wyraz ten ogarniał.
— Ale, dodał, tyby i bezemnie poradził sobie. Kto tych koniów wymyślił?
Zaśmieli się wszyscy trzej.
— Nu, rzekł, rozweselony Efroim, ja wiedział zaraz, że jak ja o koniach jemu powiem, to un będzie mój. Ale jak un zaczął potém krzyczéć, że na sześć lat majątku nie puści, to już ja i sam nie wiedział co robić.
— A ja wiedział, rzekł Eli. Trzeba było tylko, żeby un pieniądze wziął. Wziąć to łatwo, ale oddać!...
— A jak odda? zagadnął Efroim, chwytając się za czarną brodę.
— Aj, aj! już ty o to spokojny bądź! Jemu nie do oddawania idzie, tylko do brania. Im na wiosnę tyle piéniądzów będzie trzeba, że i na dziesięć lat majątek puszczą, a tego co wzięli nie oddadzą...
— A za posiewy co ja zrobił? zagadnął Josiel.
— Nu, o to już wy z Efroimem pogadajcie, mnie do tego nic.
Żona Josiela postawiła na stole przed trzema rozmawiającymi chleb, sól, dwa śledzie na wyszczerbionym talérzu i trochę prostéj wódki w butelce. Eli wódki nie tknął, ale śledzia jadł i chlebem przekąsywał. Zarazem w milcze-