Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom I.pdf/194

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niéma za co, pani dobrodziéjko, wyjąkał, niéma za co.... chłopiec rośnie, na las patrząc...
Westchnął. Westchnienie to zaciekawiło Michalinę. Przywykła widziéć pana Wiktoryna z uśmiechem wiecznéj błogości na ustach.
— Pan miałeś rodzinę? zapytała nieśmiało.
Uśmiech pana Wiktoryna zniknął bez śladu.
— Jednego tylko syna miałem, pani dobrodziéjko....
— I cóż?
— Ha, wyrósł tak samo na las patrząc i....
Tu ręką machnął.
— Poszedł gdzieś w świat... ani wiem gdzie się obraca.
Stał chwilę w milczeniu, z głową spuszczoną, potém rzekł jeszcze:
— Myślałem, bywało, że na starość głowę do niego przytulę; ale ot... niéma go.
Po rozmowie téj pan Wiktoryn przez cały wieczór nie zdrzémnął się ani razu, nie śmiał się ze sztuk pana Karola, a gdy z Apolkiem i panem Fabianem odgrywać zaczął tercet jakiś, z fletu jego wydobywały się tony głośniejsze niż zwykle, skarżące się niby na cóś, a z nad wydętych rumianych policzków szare, małe oczki, wlepione uporczywie w twarz Michaliny, zdawały się wciąż powtarzać: niéma go! niéma go!
Każdy zresztą z ludzi tych, tak niedołężnych i komicznych, łaskawym chlebem tak rozpróżniaczonych i poniżonych, posiadał za sobą historyą jakąś, bolesnych przejść i strat niepozbawioną. Każdy z nich niegdyś miał ognisko domowe, serca, które go kochały, cele jakieś przed sobą, nadzieje i małe ambicye. Każdy przyjechał tu zrazu na dni, tygodni kilka ot tak, dla odpoczynku, dla upatrzenia sobie no-