Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom II.pdf/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Bilardowa więc izba cichą była wieczoru tego i pustą a słabo ją tylko oświetlał przenikający przez drzwi blask lampy, w piérwszym pokoju zapalonéj. W bawialni za to na stole przed kanapą umieszczonym i kwiecistą serwetą przykrytym, paliły się dwie świéce, w wysokich mosiężnych lichtarzach. Wkoło stołu, na kanapie i fotelach, siedziało pięciu mężczyzn: Konrad Ręczyc, Fabian Łozowicz, Augustyn Szyłło, Porycki i Makower.
Po chwilowém milczeniu, jakie pomiędzy nimi zapanowało, poznać można było, że rozprawy toczyły się tu już od dość dawna i do żadnego jeszcze stanowczego rezultatu nie doprowadziły.
— A to doprawdy zwaryować można od tych kłopotów, z gestem zniecierpliwienia zawołał Konrad. Ja tu już, jak Boga kocham, własną głową nic zdecydować nie mogę! Co pan myślisz o tém wszystkiem, panie Szyłło? co pan mi radzisz uczynić?
Prawnik, do którego słowa te zwróconemi były, zmieszał się widocznie, wzruszył lekko ramionami i jąkając się, odpowiedział:
— Ja nie wiem.... ja gotów jestem, w razie jeśli pan zdecydujesz się na tę sprzedaż, dopilnować wykonania wszystkich prawnych formalności.... ale radzić.... cóż ja tu mogę radzić? pan sam najlepiéj....
— Czy mówił już pan o interesie tym ze swoją mamą? z cienia w którym siedział przerwał Eli.
— Nie mówiłem jeszcze.
— A więc, uśmiechniony i ugrzeczniony, jak zawsze, zawołał Porycki, nic nie nagli przecie. Niech pan o tém z szanowną swą mamą pomówi. Któż bliższy, kto lepiéj poradzić może, jak matka?