Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom II.pdf/169

Ta strona została uwierzytelniona.

jak głownie, zbiegł ze wschodów, u dołu których oczekiwał na niego Klemens Szyłło.
— I cóż? zapytał śpiesznie człowiek bez kondycyi.
Dwaj młodzi ludzie, ściśle, jak się zdawało, sprzyjaźnieni ze sobą, wyszli na chodnik ulicy. Abramek miał w dłoni rękawiczkę.
— Cóż? powtórzył Klemens, może jutro pojedziem razem do stolicy?
— Gdzie tam! ani słuchać o niczém nie chciał! Ojciec wszędzie w drodze mi staje! ten głupi, ciemny Żyd!
Cienie nocne pokryły uśmiéch szyderski i złośliwy, który przesunął się po ustach Klemensa. Po chwili syn Augustyna Szyłły zlekka towarzysza po ramieniu uderzył i rzekł:
— Ot wiesz co, Abram.... Gotliebie! żebym ja był na twojém miejscu, tobym już ze starym dał sobie rady.
— Kto z nim da sobie rady? On twardy jak kamień! On tylko o honorach dla mnie myśli, a sam to worami piéniądze zbiéra.
— Otóż ja wydusiłbym z niego część tych pieniędzy.
— Nie daje! sarknął Abramek.
— Wziąłbym sam! po chwili namysłu i bardzo cicho szepnął człowiek bez kondycyi.
— Zamyka!
Odpowiedzi nie było. Kiedyś, kiedyś znaleść się ona miała może we własnéj głowie Abramka. Tym jednak razem zawołał on z uniesieniem:
— Ot wezmę to co mam i pojadę do Niemiec! Już mi to małe miasteczko, i ten telegraf, i ci ciemni Żydzi ze