Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom II.pdf/239

Ta strona została uwierzytelniona.

hanie się jakieś, prawie nieśmiałość; w oczach pojawiał się niekiedy błysk cieplejszego, sympatycznego uczucia. Widać było odrazu, że w usposobieniu obu tych ludzi nie było niezbłaganéj konieczności wzajemnego gardzenia sobą, nienawidzenia się i szkodzenia sobie, że traf tylko i plątanina, wynikła z kolei, któremi kroczyły plemienne i jednostkowe ich dzieje, postawiły ich w nieprzyjaznym względem siebie stosunku.
Eli, siedząc na krześle, z obu dłońmi na kolanach złożonemi, z grubym swym złotym łańcuchem od zégarka, który połyskiwał na tle atłasowéj kamizelki, piérwszy zaczął rozmowę.
— Mnie się zdaje, rzekł, że nie potrzebuję mówić panu w jakim interesie tu przyjechałem. Pan to sam odgadł.
— Wistocie, odparł Mieczysław, łatwo mi domyśléć się celu pańskiego przybycia do mnie. Wybacz téż, panie Makower, jeśli ci powiem, że trudziłeś się daremnie. Ja postanowienia swego bynajmniéj nie zmieniłem: Orchowa sprzedać nie myślę.
Odpowiedź ta zdziwiła nieco Elego. Po tylu trudnościach i niebezpieczeństwach, któremi otoczył był człowieka tego, spodziéwał się usłyszéć inną, mniéj przynajmniéj spokojną i stanowczą.
— Proszę pana, rzekł po chwilce namysłu, niech się pan na mnie nie obraża za to, że mówić będę tak, jakbym tego powiedzenia pańskiego wcale nie słyszał. Proszę téż żeby pan nie myślał, że ja z panem gadać będę tak, jak z innymi ludźmi gadam. Ja wiem że pan odrazu pozna co prawda, a co nieprawda, że panu nie trzeba niczyjego rozumu, aby własne korzyści obrachować. Tylko że u pana