Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom II.pdf/272

Ta strona została uwierzytelniona.

rające. Obaj zbliżyli się do dawnego dobroczyńcy swego i stanęli po obu jego stronach. Oroszczenko osełedca swego za ucho zawinął i pierwszy mówić zaczął.
Sens mowy jego był taki: że ten od którego przez lat tyle doznawał dobrodziéjstwa, i nadal także do pewnych względem niego obowiązków poczuwać się winien; że on, Oroszczenko, który państwu Fabianostwu zawsze tak gorąco sprzyjał, i teraz ma prawo do jakiéjś z ich strony pomocy. W ten sam mniéj więcéj sposób przemówił i Solski. Obaj zarówno twierdzili, że jakkolwiek pana Fabiana spotkało nieszczęście wielkie, zawsze jednak los jego godnym był zazdrości, w porównaniu z ich losem.
Nie skończyli jeszcze mówić, gdy pan Fabian wyjął z kieszeni pugilares, w którym znajdowało się kilka tysięcy rubli z summy za Łozowę otrzymanéj, i po chwili kilka asygnat znacznéj wartości przeszło z rąk jego do chciwie wyciągających się po nie rąk sztukmistrza i teorbanisty. Potém dwaj ci ludzie, z wielkim lamentem nad koniecznością rozstania się ze swym dobrodziejem, wzdychając i głowami żałośnie wstrząsając, wyszli z pokoju.
Pan Fabian przecież nie pozostał samotnym. Tuż za Solskim i Oroszczenką wsunął się do gabinetu Wiktoryn Szczepalski; ale zamiast zbliżyć się ku byłemu pryncypałowi swojemu, jak to uczynili dwaj piérwsi, i kołatać do jego kieszeni, stanął on w kącie pokoju, przyparł się plecami do ściany i cisnąc pudełko z fletem do piersi, wpatrzył się w Łozowicza jak w tęczę. Nic nie mówił, o nic nie prosił, lecz w postawie jego tyle było zgnębienia i zniedołężnienia, a w oczach malował się żal tak rozdziérający, że spostrzegłszy go, pan Fabian porwał się ze stołka i do najstarszego z dawnych rezydentów podbiegłszy prawie, wetknął mu