mywanych przestróg i połajań, pochwycił grudkę błotnistéj ziemi i z zamachem cisnąć ją miał do wnętrza chaty.
Ale dwie silne dłonie porwały go za rękę i za kołnierz od spencerka.
— Chodź! — rzekł młody przybyły — już ja ciebie sam do domu odprowadzić muszę.
Chłopiec wrzasnął zrazu i targnął się. Ale trzymała go dłoń silna i silny, spokojny już głos nakazał mu milczenie. Umilkł i, trzymany wciąż za odzież, pochylił głowę.
Dokoła chatki było już cicho zupełnie. Z głębi ciemnego wnętrza wychodziły ciężkie, chrapliwe westchnienia bardzo staréj piersi jakiéjś, a u samego już okienka, o kilku stłuczonych szybkach, zabrzmiał tłumiony głos dziewczęcy: — Dziękuję! — Zostańcie w pokoju! — odpowiedział młody mężczyzna i oddalił się, wiodąc z sobą swego małego więźnia.
Więzień i karciciel przebyli w milczeniu parę uliczek miasteczka i, wszedłszy na plac środkowy, zmierzali ku jednemu z mieszczących się przy nim domowstw.
Domowstwo to było nizkie, długie, zaopatrzone w podjazd, oparty na drewnianych słupach, i w głęboką sień, przez całą długość domu ciągnącą się, których istnienie zdaleka już zapowiadało tak zwany dom zajezdny. To téż okna, umieszczone z jednéj strony budowy a należące do izb, przeznaczonych dla podróżnych gości, ciemne były zupełnie. W innych za to, w tych, które znajdowały się tuż naprzeciw mizernych, źle pobielonych słupów podjazdowych, i o pół łokcia zaledwie wzniesione były nad ziemię, przysypaną grubą warstwą siana, słomy i wszelakiego rodzaju śmiecia, — mętnie z za brudnych szyb połyskiwały sabbatowe światła.
Zajezdny dom ten był własnością Jankla Kamionkera, męża zajmującego wysoki urząd w zarządzie kahalnym, a wśród ludności izraelskiéj miasteczka i okolic wysoko poważanego, dla wielkiéj nabożności swéj, uczoności i niemniejszéj téż umiejętności, z jaką wiódł on interesa swe i powiększał swój majątek.
Młody mężczyzna wraz z dzieckiem, które wiódł za rękę i które zresztą nie tylko nie zdawało się zmartwione swém położeniem, ale owszem podskakiwało, idąc, co kilka kroków, i nuciło sobie swobodnie, — przebył miękki od śmiecia i elastycznie pod stopami uginający się grunt, wśród słupów podjazdowych i okien oświetlonych położony; wszedł do głębokiéj sieni, w któréj ciemnych zapadłościach koń jakiś uderzał kopytem o ziemię i krowa jakaś zapewne głośno przeżuwała; omackiem wynalazł drzwi, ku którym wstępowało się po trzech spróchniałych, chwiejących się wschodkach, i nawpół je otworzywszy, wepchnął przywiedzionego malca do wnętrza mieszkania.
Uczyniwszy to, nie cofnął się jednak, ale, wsunąwszy głowę przez nawpół otwarte drzwi, zawołał:
— Rebe Jankiel! ja tobie Mendela przyprowadził. Połaj go, albo i ukarz
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/039
Ta strona została skorygowana.