Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/046

Ta strona została przepisana.

dlitwy i zbliżył się do stołu, aby zająć przy nim zwykłe swe miejsce, z pośród zgromadzonych odezwał się głos chrapliwy nieco i zanoszący się w taki sposób, jakby mówiący człowiek każdy wyraz swój nie wymawiał, lecz wyśpiewywał.
— A gdzie ty, Meir, był dziś tak długo? co ty tak późno robił w mieście, kiedy już sabbat rozpoczął się i nikomu nic robić nie wolno? Dlaczego ty dziś sobotniego Kiduszu z całą swoją familią nie odprawił? Czemu u ciebie czoło takie blade i oczy takie smutne, kiedy dziś sabbat, wesoły dzień, w Niebie cała niebieska familia cieszy się, a na ziemi wszyscy pobożni ludzie cieszyć się powinni i dusze swe utrzymywać w wielkiéj radości?
Wszystko to wypowiedzianém zostało przez człowieka dziwnie wyglądającego. Był to człowieczek raczéj, mały, chudy, suchy, z wielką głową, jeżącą się twademi, ciemnemi włosy, z twarzą ciemną, okrągłą, opatrzoną wielkim splątanym zarostem, wielką brodą, zdradzającą śmiertelny wstręt do grzebienia i szczotki i okrągłemi oczyma, które z za wypukłéj powieki ruszały się z szybkością nieporównaną, rzucając dokoła przelotne, ostre błyski. Chudość i suchość ciała człowieczka tego uwydatnionemi były strojem dziwniéj jeszcze, niż on sam, wyglądającym. Był to téż strój prostoty niezwykłéj, bo składający się z jednéj koszuli tylko, a raczéj z woru, który, zszyty z szarego szorstkiego płótna, u szyi i w pasie grubym sznurem z konopi przewiązany, opadał aż do ziemi i nawpół przykrywał ciemne, bose zupełnie nogi.
Kim był człowiek ten w stroju ascety, z oczyma fanatyka, a z ustami pełnemi wyrazu mistycznego, głębokiego, pijanego niemal rozradowania? Był to Reb Mosze, mełamed, czyli nauczyciel religii i hebrajskiego języka, doskonały pobożny; w wichry, słoty, mrozy i upały jednostajnie bosonogi i w płócienny swój wór przyodziany; na wzór ptaków niebieskich, żyjący niewiedziéć czém, — ziarnem jakiémś chyba, tu i ówdzie rzuconém; prawe oko zresztą i prawa ręka wielkiego rabbina Szybowskiego, Izaaka Todrosa, i pierwszy po rabinie tym przedmiot czci i podziwu dla gminy całéj.
Usłyszawszy tłumnie wychodzące z ust mełameda a ku niemu zwrócone zapytania, Meir Ezofowicz, prawnuk Hersza, a wnuk starego Saula, nie usiadł jeszcze przy stole, ale wyprostowany, ze spuszczonym ku ziemi wzrokiem, głosem przytłumionym widoczną nieśmiałością, odpowiedział:
— Rebe! ja nie był tam, gdzie weselą się, albo dobre interesa robią. Ja był tam, gdzie ciemno, i gdzie w ciemnościach bardzo biedni ludzie siedzą i płaczą...
— Nu! — zawołał mełamed, — a gdzie to dziś smutno być może? Dziś sabbat, wszędzie jasno i wesoło..., gdzie dziś może być ciemno?
Kilku starszych członków rodziny podniosło głowy i chóralnie powtórzyło zapytanie:
— Gdzie dziś może być ciemno?
I wnet potém chóralne znowu wybuchnęło pytanie:
— Gdzieś ty był, Meir?