Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/055

Ta strona została przepisana.

W kilka minut potém sprzątniętemi zostały ze stołu okrywające go naczynia. Towarzystwo całe, podzieliwszy się na kilka grup, napełniło izbę gwarem głośnych i ożywionych rozmów.
Meir, który przez kilka chwil stał samotnie u okna, z zamyśleniem wpatrując się w ciemności wieczoru, zbliżył się do najpoważniejszéj wiekiem grupy, która zgromadziła się dokoła najparadniejszego w izbie miejsca, przyozdobionego staroświecką kanapą, z wielką żółtą poręczą. Tu Abram i Rafał, synowie Saula, i Ber, zięć jego, zdawali sprawę ojcu z interesów, w ciągu tygodnia dokonanych; zapytywali go o rady i prosili o pomoc. Tu brzmiały nazwy cyfr przerozmaitych, przy wyliczaniu nabytych beczek zboża i zapłaconych za nie pieniędzy, i poruszały się szybko palce kilku par rąk. Tu, przy wzmiankach o zagranicznych portach i panujących w nich cenach zboża i drzewa, zapalały się oczy uczuciem nadziei, obawy i żądzy zysku. Stary Saul wyglądał tak, jakby teraz dopiéro znalazł się we właściwym sobie żywiole. Jakkolwiek wysokie i mądre nauki mistycznych mędrców gminy obudzały w nim cześć i trwogę, interesa świeckie zdawały się być umysłowi jego bliższemi, żywotniejszemi i lepiéj znanemi. W oku jego, które rozbłysło bystrą i ożywioną myślą, nie było już znać starości, i tylko białe włosy jego i biała długa broda czyniły go podobnym do patryarchy i dostojnika, rozdzielającego pomiędzy członków rodziny swéj rady, pochwały i sądy.
Meir stał przez minut kilka przy gromadce tych ludzi, rozprawiających o handlu, zyskach i stratach, z wyrazem twarzy obojętnym. Znać było, że w sprawach podobnych nie brał on jeszcze nigdy osobistego udziału, i że świeżéj natury jego nie dotknęła jeszcze i nie napoczęła gryząca gorączka zysku. Z niejakiém zdziwieniem popatrzał na flegmatycznego Bera, który zdawał się być w téj chwili przemienionym w innego człowieka. Opowiadając teściowi o sprawach swych i zamiarach handlowych i przekładając mu konieczną potrzebę, w jakiéj zostawał, zaciągnięcia u braci swéj żony znacznéj pożyczki, stał się on wymownym, ruchliwym, zapalczywym niemal. Oczy jego płonęły, usta poruszały się z niezmierną szybkością, ręce drżały.
Meir oddalił się i stanął przy gruppie innéj.
W gruppie téj, zebranéj u końca długiego stołu, zasłanego jeszcze białym obrusem, panował mełamed. Otaczało go osób kilkanaście, a on, jak zwykle, obu łokciami rozpierając się na stole, uroczyście i wśród skupionéj uwagi słuchaczy, prawił:
— Wszystko, co jest na świecie, każdy człowiek, i każde zwierzę, i każda trawa, i każdy kamień, korzenie swe mają wysoko, w kraju tym, gdzie mieszkają duchy. I dla tego cały świat jest jak drzewo ogromne, którego korzenie znajdują się pomiędzy duchami. I jest on jak ogromny łańcuch, którego ostatnie koła wiszą tam, gdzie mieszkają duchy. I jest on jak ogromne morze, które nigdy nie wysycha, bo leci w nie strumień nieprzebrany duchów i ciągle je napełnia...