mi wyziewami okopconego komina. Cicho tu było i pusto zupełnie. W drugiéj za to izbie, w któréj żadne światełko już się nie paliło, rozlegało się głośne chrapanie pana domu, zasypiającego już snem twardym. W trzeciéj, małéj i tak zastawionéj łóżkami i kuframi, że zaledwie wyminąć je było podobna, przy chwiejném światełku lampy, płonącéj na piecu, obwieszonym suszącemi się szmatami, Meir ujrzał niewyraźną wśród mroku postać niewieścią, która, kołysząc nogą kolebkę, cichém nuceniem usypiała dziecię, zcicha téż płaczące. Powitał ją przechodzący skłonieniem głowy i przyjazném słowem. Pozdrowiła go wzajemnie i, wśród miarowego stuku kolebki, jako téż chrapania kilku śpiących w izbie osób, nuciła daléj.
Za nizkiemi drzwiczkami słychać było stłumiony gwar kilku rozmawiających męzkich głosów. Meir otworzył drzwiczki te i znalazł się w izdebce Eliezera, kantora o białéj twarzy i cudownym głosie.
Eliezer nie był sam jeden. Wraz z nim, przy stole, na którym paliła się żółta świeczka, siedziało kilku młodych ludzi, którzy należeli do rodziny Ezofowiczów i razem z Meirem jedli dnia tego wieczerzę. Meir odetchnął szerzéj, dla tego może, iż w izdebce kantora mniéj duszne i cuchnące, niż w innych częściach mieszkania tego, panowało powietrze, albo, że znalazł się wśród twarzy, na które patrzéć lubił i które téż na widok jego oświeciły się przyjaznemi uśmiechy.
Eliezer podniósł turkusowe swe oczy na twarz przybyłego, gdy ten w milczeniu zajął miejsce przy stole.
— Meir! — rzekł miękkim głosem.
— A co? — zapytał gość.
— Ty dziś nie miałeś cierpliwości i niepotrzebne rzeczy mełamedowi gadałeś! Mnie o tém oni już opowiedzieli
Wskazał na obecnych młodych chłopców. Meir przenikliwy i drwiący nieco wzrok utkwił w białéj twarzy piewcy.
— Czy ty, Eliezerze, naprawdę mówisz, że te rzeczy, które ja dziś mełamedowi powiedziałem, niepotrzebne były i złe? — zapytał zwolna.
Kantor pochylił głowę.
— One były dobre, — rzekł, — ale ty ich nie powinieneś mówić, bo na ciebie za to wielkie nieprzyjemności spaść mogą.
Zaśmiał się młody człowiek z przymusem jakoś i smutnie.
— Nu! — rzekł z determinacyą, — niech spadają! ja dłużéj wytrzymać nie mogę i, milcząc, patrzéć i słuchać, jak oni wszystkim nam zawrót w głowach robią...
— Dziecko! dziecko! a co ty na to poradzisz? — ozwał się za rozmawiającymi głos przeciągły i leniwy.
Obejrzeli się. Był to flegmatyczny Ber, który wszedł przez nizkie drzwiczki, starannie zamknął je za sobą i, odpowiedziawszy w powyższy sposób na porywczy wykrzyk młodzieńca, położył się, z twarzą ku sufitowi zwróconą, na łóżku Eliezera. Obezni zwykli snadź byli widywać go pomiędzy sobą, nie oka-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/059
Ta strona została przepisana.