Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/081

Ta strona została przepisana.

Stanęli nad wodą. Najgęstsze łozy rosły w wodzie już, o kilka kroków od mokrego brzegu. W mgnieniu oka Gołda zrzuciła ze stóp swych płytkie swe obuwie i zakładając nieco długą swą suknię za przewiązanie fartucha, aby uczynić ją krótszą, wbiegła do wody. Meir został na brzegu i patrzał na dziewczynę, która, podnosząc ramiona, ciemnemi rękoma ścinała szybko giętkie gałęzie. Śmiała się przytém; usta jéj, roztwierając się w uśmiechu, ukazywały rząd zębów białych jak perły; blaski jasrawych obłoków oblewały ciemną twarz jéj różową łuną i złociły owiniętą w koło jéj czoła czarną koronę.
Meir nie spuszczał z niéj wzroku i uśmiechał się także. W pobliżu, biała koza stanęła téż w zielonych krzakach i, wyciągając szyję, patrzała na panią swą, stąpającą po liliowéj wodzie. Nagle Gołda wydała głośny okrzyk i pochyliła się.
— A co tam? — zapytał Meir.
— Z zielonéj gęstwiny, w któréj skryła się całkiem postać dziewczęcia, ozwał się głos wesoły:
— Tu, Meir, piękne są kwiaty!
— A jakie to kwiaty?
Wysmukła kibić wychyliła się nawpół z zieleni, wygięła się ku brzegowi i, wyciągając szczupłe ramię, podawała stojącemu u brzegu mężczyźnie szerokolistną, żółtą lilią wodną. Meir pochylił się nieco, aby dosięgnąć podawanego mu kwiatu, lecz nagle ramię Gołdy drgnęło, różowa twarz jéj pobladła, oczy jéj otworzyły się szeroko z uczuciem zgrozy.
— Czarny człowiek! — szepnęła, zarazem upuściła do wody lilią i z cichym krzykiem trwogi zanurzyła się całkiem w nadwodnéj zieleni.
Meir obejrzał się. O kilkanaście kroków za nimi wychodziła z gęstwiny gaju i szybko przesuwała się łąką dziwna jakaś postać. Był to człowiek średniego wzrostu, bardzo chudy, z bardzo ciemną twarzą, z czarnemi, siwiejącemi już nieco włosy i z czarną, siwiejącą brodą, opadającą mu do pasa. Ubrany był w długą, wązką suknię, z grubego, wyszarzanego sukna; szyja jego, naga i żółta, wychylała się z za roztwartéj grubéj koszuli. Trzymał się bardzo pochyło i szedł bardzo prędko. Kroki jego nie czyniły żadnego szelestu, bo na nogach miał płytkie znoszone obuwie. W obu rękach niósł ogromną więź różnobarwnych ziół dzikich; nad głową jego i za nim leciała gromada ptaków, które znały go snadź dobrze, bo niekiedy na czarnych włosach jego, lub zgarbionych plecach, siadać próbowały.
Kiedy człowiek ten, nie patrząc na Meira, mijał go o kilka kroków, młodzieniec machinalnie pochylił głowę nizko, na znak pokory i czci. Wnet przecież podniósł ją. Twarz jego była bladą, brwi ściągnęły się z tłumioną boleścią. Posępnym wzrokiem powiódł za przygarbioną postacią, cicho mknącą przez łąkę — i, przez zaciśnięte od gniewu czy bólu zęby, wymówił:
— Rabbi Izaak Todros!