Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/104

Ta strona została przepisana.

Skinął potém głową zwolna przyjaźnie i odszedł. Szmul biegł za nim kilkanaście kroków jeszcze.
— Morejne! — jęczał, — nie gniewaj się ty na mnie, że ja przed tobą serce moje otworzyłem! Bądź ty mądrym. Niech na ciebie uczeni i bogacze skargi do Pana Boga nie wznoszą! bo lepiéj takiemu człowiekowi, co pod ziemią leży, niż takiemu, na którego głowie oprą oni swoje rozgniewane ręce!
Wrócił potém i do lepianki swéj wszedł i nie zauważył, że Lejbele nie stał już przy ścianie domu. Gdy tylko Meir odszedł, blade dziecko od ściany odeszło i za nim poszło. Z rękoma wsuniętemi wciąż w rękawy nędznéj odzieży, z otwartemi usty, dziecię nędzarza Szmula postępowało krok w krok za idącym w zamyśleniu, pięknym, wysokim młodzieńcem, przez całą długość ulicy. U końca jéj dopiéro zatrzymało się, jakby lękając się iść daléj, i gardłowym, ochrypłym głosem, wymówiło:
— Morejne.
Meir obejrzał się. Przyjazny uśmiech oświecił mu twarz, gdy zobaczył dziecko, które aż tu za nim przyszło.
Czarne, martwe źrenice dziecięce podnosiły się ku jego twarzy, z szarego rękawa wysunęła się ku niemu mała i chuda ręka.
— Chały! — wymówił Lejbele.
Meir obejrzał się za straganem. Stało tam wzdłuż uliczki pełno ubożuchnych straganików, przy których kobiety, osłaniające łachmanami wychudłe swe ciała, sprzedawały bułki twarde jak kamienie, drobne główki cébuli, czarne i wstrętne wyroby jakieś z miodu i maku.
Z białéj dłoni Meira do chudych i czarnych rąk dziecięcych przeszła znowu wielka, pleciona chała. Lejbele pochwycił ją, poniósł do ust obu rękoma i — odwróciwszy się, wracał do domu, środkiem ulicy idąc, powoli, prosto i poważnie.
Po chwili Meir znalazł się na środkowym placu miasteczka. Zdawać się mu mogło, że z otchłani wyszedł na światło dzienne. Słoneczny blask zalewał okrągłą przestrzeń, wysuszał znajdujące się tu i ówdzie kałuże błota i rozpalał złote iskry w oknach domów, otaczających rynek. Na dziedzińcu pobożnego Reb Jankla wznoszono budynek jakiś nowy i obszerny; rudy gospodarz nadzorował sam robotników, lubując się widocznie tém pomnażaniem się dobra swego; stuk siekier i zgrzytanie pił napełniały życiem otoczenie nizkiego domu, przed sklepioną sienią którego stało parę powozów przejezdnych gości. Daléj nieco, na ganku domu swego, stał lśniący od atłasów, Morejne Kalman; jedną ręką podnosił do uśmiechnionych warg cygaro, a drugą głaskał złociste włosy dwuletniego dziecka, które, siedząc na ławie gankowéj, trzymało w ręku ogromny kawał chleba, obficie posmarowanego miodem i obmazywało nim sobie pulchną, śmiejącą się do wspaniałego ojca twarzyczkę.
Na dziedzińcu Ezofowiczów słonecznie téż było, gwarnie i wesoło. Pośrodku dwaj barczyści tracze piłowali drzewo, przygotowywane na zimę; śród miękkich odpadków drzewnych bawiło się kilkoro dzieci, czysto odzianych,