Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Czy ja do takich ludzi przyzwyczajona! U nas w Wilnie ludzie grzeczni i edukowani, nie tak jak tu! pfe!
Splunęła lekko, westchnęła raz jeszcze i znowu, robiąc machinalnie robótkę swą, z uśmiechem dumy i zadowolenia patrzała na miasteczko i ruszających się po niém ludzi. Niebawem w drzwiach domu ukazali się dwaj mężczyźni; rozmawiając, przeszli szybko przez ganek; na panią Hanę nie spojrzeli i ku domowi Ezofowiczów skierowali się.
Eli Witebski, idący teraz przez plac, obok Rafała, bynajmniéj do towarzysza swego podobnym nie był. Kupiec, tak jak i tamten, przedstawiał on przecież powierzchownością swą odrębny całkiem rodzaj kupca-Izraelity. Światowcem był widocznie i elegantem. Ubranie jego, nie zupełnie wprawdzie krótkie, najmniéj przecież o pół łokcia krótszém było od sięgającego do stóp ubrania Rafała, i innym nieco krojem sporządzone. Na atłasowéj kamizelce jego połyskiwał gruby łańcuch złoty, a na palcu pierścień z wielkim brylantem. Twarz miał pogodną, oczy bystre i przenikliwe, małą złotawą bródkę, ku któréj często podnosiła się ręka jego, brylantem ozdobiona, giestem powolnym i rozważnym.
Szedł on obok Rafała z pośpiechem i ochotą widoczną. Nie było zresztą w Szybowie całym ani jednego, by najbogatszego kupca i gospodarza domu, któryby w podobny sposób nie śpieszył na wezwanie Saula Ezofowicza. Od dziesięciu już lat bowiem, Saul na własną rękę interesa prowadzić przestał, i nigdzie z domu swego, prócz do bóżnicy, nie wychodził. Przychodzili za to do niego wszyscy, którzy czerpać chcieli ze skarbnicy wielkiego doświadczenia i nie mniejszéj biegłości w interesach handlowych starego kupca. Zdarzało się często, iż siadywał on w bawialnéj izbie na kanapie owéj z żółtą, wysoką poręczą; przed nim, na stole, spoczywała rozwarta księga nabożna, któréj czytanie przerwano mu; wkoło niego siedzieli mężowie dojrzali, uchodzący w gminie całéj za bogaczy i uczonych, a do niego przybyli po radę, pomoc, niekiedy zaś nawet na rozsądzanie i godzenie spraw spornych. Stary Saul radził; pomocy, o ile mógł bez krzywdy dzieci swych, udzielał; rozstrzygał, godził, i wielką z tego dumę na pomarszczoném czole miał. A kiedy potém sam, dla własnych spraw swoich, potrzebował z dostojnikami gminy porozmawiać, wzywał ich przez synów lub wnuków swoich, a oni chętnie i uprzejmnie doń pośpieszali. Pośpieszał więc, na wezwanie starego patryarchy gminy, elegancki i bogaty Eli Witebski. Do bawialnéj izby Ezofowiczów wszedł uśmiechnięty i rozpromieniony, i gospodarza powitał:
Szolem Alejchem! (pokój tobie).
Nie witał on już w ten przestarzały sposób nikogo po-za Szybowiem; owszem, do spotykanych na świecie ludzi bardzo poprawnie mawiać umiał: — gut morgen, albo: dzień dobry! Lecz obyczajem jego niezłomnym było: stosować się we wszystkiém do tych, z którymi miał do czynienia.
Rafał chciał odéjść, ale giestem rozkazującym zatrzymał go ojciec. Zamknęli wszystkie drzwi izby i we trzech rozmawiali długo i zcicha. Jakkolwiek