— Po co ja tam pójdę? — rzekł do siebie, — on mnie teraz słuchać nie zechce!
— Nu, — dodał zaraz, — a do kogoż ja pójdę?
Po chwilowym namyśle zmieszał się znowu z tłumem i wkrótce znalazł się u roztwartych na oścież drzwi czarnéj lepianki.
Za roztwartemi drzwiami, w ciasnéj, ciemnawéj sionce stał istny mur, z pleców ludzkich złożony i panowało najgłębsze już milczenie, przerywane tylko trudnym oddechem kilkudziesięciu piersi. Meir śród muru tego torował sobie drogę, co przychodziło mu tém łatwiéj, że większą część ludzi tłoczących się w sionce składali ubodzy i pokorni goście, tak uprzejmie przed parą godzin częstowani w zamożnéj kuchni Ezofowiczów. Spostrzegłszy członka rodziny, pod dachem któréj znajdowali częstą i chętną gościnność, rozstępowali się oni jak mogli, aby mu przejście pomiędzy sobą umożebnić. Z pośpiechem to jednak czynili i roztargnieniem wielkiém, gdyż wzroki ich skierowane były ku wnętrzu izby, sąsiadującéj z sionką. Ażeby dojrzéć i dosłyszéć, co się we wnętrzu izby téj działo, wspinali się oni na palce, wyciągali szyje i szeroko roztwierali oczy rozpromienione, zdumione, ciekawe, pożądliwe i zarazem trwożne. Ile razy uszu ich dosięgnął ułamek jaki rozmów tam wiedzionych, na ustach ich, uwiędłych i bladych od biedy, choroby i pracy, rozkwitały uśmiechy błogości niewymownéj, tak, jakby słowa i same nawet dźwięki głosu uwielbianego mędrca były wonną oliwą, gojącą wszystkie rany ich życia.
Izba, w któréj drzwiach roztwartych także stanął teraz Meir, wyglądała dość dziwnie. W głębi jéj, na ławie, umieszczonéj pomiędzy ścianą a stołem, siedział Izaak Todros, w ubraniu i postawie którego nie znać było świąteczności żadnéj. Miał on na sobie tę samę, co zawsze, długą suknię, zszarzaną i podartą, a głowę jego przykrywała zrudziała czapka, na tył zsunięta w taki sposób, iż zmięty daszek jéj sterczał nad czołem żółtém, ocienioném ogromną gęstwiną włosów kruczych, zlekka tylko przyprószonych siwizną. Przygarbiony, jak zwykle, górną połową ciała naprzód podany, siedział on w nieruchomości zupełnéj i tylko czarnemi oczyma wodził po twarzach i postaciach kilkunastu istot ludzkich, które, stłoczone u przeciwległéj ściany, podnosiły ku niemu wzrok nabożny, zlękniony, błagalny.
Pomiędzy szczupłym, zgarbionym, nieruchomym mędrcem, siedzącym na ławie, a kilkunastu istotami temi, które dopuszczonemi już zostały przed obliczność jego, znajdowała się przestrzeń kilku kroków, któréj nikt bez wyraźnego wezwania przekroczyć nie śmiał, i krzyżowały się dwa odmienne rodzaje świateł. Jedno ze świateł tych, błękitne od pogodnych obłoków i złociste od słońca, wnikało tam przez otwarte okno; drugie, jaskrawe, rażące, dymne, buchało z komina, na którym paliło się szeroko rozniecone płomię.
U komina, na podłodze okrytéj grubą warstwą brudu, siedział nieodstępny uczeń i sługa rabbina — mełamed nad mełamedami, pobożny i mądry Reb Mosze. W grubéj koszuli swéj, opasany powrozem, siedział on na nagich swych
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/201
Ta strona została przepisana.