Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/239

Ta strona została przepisana.

rwały mu snu niewinności, którym wśród dwóch kóz, przyjaciółek swych, usypiało to dziecię nędzy, ciemnoty i występku...
Nazajutrz w miasteczku całém panował ruch niezwykły. O niczém więcéj nie mówiono tam, jak o pożarze, który do szczętu prawie zniszczył dwór Kamioński; o chorobie staréj pani, którą przewieziono na prędce do dworu sąsiadów jakichś, czy krewnych; i o ogromnych stratach Kamiońskiego pana, któremu, oprócz zabudowań dworskich, spłonęła stodoła, napełniona zwiezioném już z pól zbożem.
Ażeby rozmawiać o wypadku tym, ludzie schodzili się w gromadki na placu, pośród uliczek, u progów domowstw, a gdyby kto podsłuchiwał rozmowy ciche, żwawe, toczące się pośród gromadek owych, dosłyszałby tu i owdzie formułowane pytanie:
— A co z nim będzie?
Pytanie to tyczyło się nie Kamiońskiego, lecz Kamionkera. Kamiońskiego żałowano tu i owdzie, jak tu i owdzie naganiano Jankla — lecz był to człowiek całkowicie dla ludności szybowskiéj obcy, nieznający jéj i przez nią wzajem z twarzy tylko znany; Kamionker zaś zżył się z ludnością tą od pierwszych dni swego istnienia, posiadał wśród niéj szeroką sieć stosunków interesowych i przyjaznych, a w dodatku, wobec niższéj jéj warstwy obleczony był aureolą bogactwa i prawowiernéj, żarliwéj pobożności. Nie dziw téż, iż przyganiający mu nawet — lękali się o niego.
— Czy jego będą podejrzéwać? — zapytywano tu i owdzie.
Ten i ów odpowiadał:
— Na niego żadne nie padłoby podejrzenie, gdyby Meir Ezofowicz purycowi złych myśli w głowę nie włożył...
— On zerwał jedność i przymierze Izraelskiego ludu...
— On głowę brata swego niebezpieczeństwu poddał.
— A co to dziwnego? On kofrim jest... niedowiarek...
— On na Reb Mosza rękę swoję śmiał podnieść...
— On z karaimską dziewczyną nieczystą przyjaźń trzyma...
I ci, co mówili, niechętne, groźne czasem spojrzenia rzucali na okna domowstwa Ezofowiczów.
Domowstwo to stało dnia tego milczące i martwe, jak nigdy. Okien nawet na plac wychodzących nie otworzono, choć zwykle przez wiosnę i lato bywały one otwartemi tak ciągle i szeroko, że ktokolwiek-by chciał tylko, mógłby od rana do wieczora patrzéć przez nie na życie licznéj rodziny, która nic nigdy do ukrywania nie miała.
Dnia tego jednak nikt w domu tym nie pomyślał o otworzeniu okien, ani uprzątnięciu wielkiéj izby bawialnéj, starannie zwykle uprzątanéj. Kobiety chodziły z kąta na kąt, jak nieswoje, w czepcach zmiętych nieco od częstego chwytania się rękoma za głowę, stawały przed ogniskiem kuchenném z twarzami opartemi na dłoniach i w zamyśleniu wzdychały. Sara miała nawet oczy zapła-