mienia i zapomniéć smutnego wyrazu twarzy, z jakim Binia patrzyła na mnie odjeżdżającą od niéj bez pożegnania.
Kareta szybko się toczyła, za oknami przesuwała się bardzo malownicza okolica, urozmaicona mnóztwem, jakby w ramy ujętych, obrazów. Patrzyłam całą mocą wzroku i zachwycałam się; matka moja siedziała w głębi karety nieruchoma i zamyślona.
— Jakaż cudowna okolica! — zawołałam w końcu, uniesiona zachwytem, — jak te piękne obrazki szybko zmieniają się i niby w panoramie następują jeden po drugim! Tylko co było wzgórze, a tu już równina z ciemniejącym w oddali lasem, po niéj następuje cmentarz, tak rzewnie ocieniony zwisłemi gałęźmi brzóz płaczących, a tam znowu szarzeje kościołek wiejski, albo na wzgórzu rozłożona wioska roi się pracującym ludem i kłęby ozłoconego słońcem dymu posyła pod błękitne sklepienie!
Matka moja uśmiechała się poważnym uśmiechem i po chwili odrzekła:
— Tak samo dzieje się i w życiu ludzkiém. Człowiek idzie przez świat i coraz w innych znajduje się miejscach, i coraz nowe napotyka obrazy, a pragnie, aby one były ciągle coraz piękniejsze i świetniejsze.