Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 141.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziś moja matka przyjmuje znajome sobie damy.
— Uchowaj nas Boże od tego. Z weterankami subjekcya, z pannami nudy...
— A więc cóż będziemy robili?
Stali na mokrym chodniku, pod mdłém światłem latarni i poopuszczali ręce w zniechęceniu.
Koło nich przesuwali się ludzie różni: rzemieślnicy z narzędziami pracy w zgrubiałych rękach, urzędnicy ze zwojami papierów pod pachą, nauczyciele i nauczycielki z książkami i nutami, szwaczki i praczki z ciężkiemi zawiniątkami, krawcy i modniarki z gotową już odzieżą i strojami; a wszystkim pilno było, śpieszno, każdego wieczór gnał po zarobek całodzienną pracą zdobyty, do domu po odpoczynek i posiłek. W tłumie tym każdy lękał się uronić jednę minutę czasu; dla wszystkich ludzi tych czas był wszechwładnym panem, za najlżejszą niedbałość mogącym wydrzéć zmordowanym dłoniom chwilę spoczynku, zgłodniałym ustom okruchę chleba, stęsknionym sercom godzinę radości.
Sami jedni pomiędzy tym śpieszącym i tłoczącym się ludem, nieruchomo stojący, w postawach pełnych niedbałości lub zniechęcenia, trzéj młodzi ludzie zdawali się należéć do rzędu innych jakichś istot, niż były te wszystkie, które przed nimi, za nimi, wkoło nich przechodziły, przebiegały, przesuwały się, niby w nieustającéj gorączkowéj pogoni za