Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jących w sali; Żancia, wielkiemi swemi biernemi oczyma wodząc dokoła, siedziała prosto i milcząco.
Po kilku dopiéro minutach, śród obszernéj pustyni tworzyć się zaczęły tu i owdzie małe oazy. Do sali wszedł mężczyzna, figura blada i nieznacząca, i przyprowadził z sobą dwie kobiety skromniuchne, ubożuchne, czerwieniące się jak piwonie na widok krzeseł, na których mogło siedziéć wielu ludzi. Usiedli na szarym końcu, echa przeciągłe powtórzyły odgłos nieśmiałych ich kroków i umilkły. Aż po upływie dopiéro pewnego czasu zjawił się znowu staruszek jakiś, emeryt zapewne, cierpiący na melomanią, z okularami na nosie i czapką pod ramieniem; sunął przez salę z wolna i ciężko, zakaszlał parę razy, umieścił się z trudnością na samym środku sali, stęknął, zakaszlał znowu i umilkł. Echa złośliwe stęknęły także, kaszlnęły i umilkły. Melancholia zawisła pod wyniosłym sufitem i rozciągnęła nad pustą salą cieniste swe skrydła; nuda przyleciała tuż za nią i, dobijając się wyłącznego panowania nad próżnią, rozpoczęła bój z posępną swą siostrą.
Nagle u drzwi wchodowych rozległy się szelesty ciężkich jedwabiów. Melancholia i nuda stuliły ciemne skrzydła, przeczuwając nieprzyjaciela. Z dala już odgadnąć można było, że na salę wstępuje bogactwo w świetnym orszaku piękności i wytworności.
Drogą, urządzoną pomiędzy rzędami krzeseł, z wolna postępowała kobieta lat czterdziestu, ale pię-