Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 218.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i monotonia owiały tony, przez ognistą duszę wielkiego kompozytora wyśpiewane; zniechęcony, czy nieumiejętny, Roman Gotard, nie pojął tajemniczego ich cieniowania, nie wykrzesał z nich dla siebie zapału.
Słuchacze, siedzący w piérwszym rzędzie krzeseł, zamieniali się spójrzeniami i uśmiechami, zachowywali jednak milczenie, więcéj może przez poszanowanie dla sztuki, niż dla tego, który ją w téj chwili przedstawiał. Jedna tylko ciocia Rózia milczéć w zupełności nie mogła, i to tylko zdobyć zdołała na sobie, że mówiła bardzo cichym, zaledwie dosłyszalnym szeptem.
— Patrz, kochańciu, patrz, jak podnosi głowę i wstrząsa włosami! Istna grzywa! Ale niczego z niego chłopiec! wysoki, szczupły, oczy piękne... czarne, ogniste, wyraziste... cera ciemna, południowa... wąsik czarny... bródka hiszpańska, jak u koziełka... Chude tylko biédactwo... frak wisi na nim, jak na kiju... szczęki stérczą... patrz, patrz, rybko! jak czoło zmarszczył... co to on gra takiego? czy co o wojnie? a teraz westchnął... nieboraczysko!
Szept ten zwrócony był do Żanci, któréj rękę pani Róża trzymała w swéj dłoni i która nie potrzebowała bynajmniéj zachęty do patrzenia. Wielkie oczy jéj szeroko były otwarte, napełnione wyrazem ciekawości, i w twarz grającego wlepione; od czasu do czasu migotało w nich uczucie żalu, a było to wtedy