Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 219.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szczególniéj, gdy Roman Gotard westchnął, lub głową wstrząsnął i włosy w tył odrzucił.
Skończyła się wielka fantazya Beriota, dźwięki umilkły. Piérwszy rząd krzeseł powściągliwość arystokratyczną zachowywał i ze znajomością rzeczy o grze usłyszanéj sądził, to téż ostatniemu tonowi skrzypiec, przeciągle rozlegającemu się w próżni, nie odpowiedział nic. Ale na dalszym planie położone oazy uznały za stosowne i konieczne dać znać o sobie. Pięciu ludzi, podobnych do pięciu czarnych punktów, po nad powodzią żółtych krzesełek górujących, poruszyło się i klasnęło w ręce. Były to oklaski, podobniejsze do szyderstwa, niż do hołdu, a jednak chmurne czoło Romana Gotarda rozjaśniło się, posępne oczy błysnęły żywo. Pochwycił złożone na chwilę skrzypce i smyczkiem przeciągnął po strunach. Wypłynęła z nich fala tonów gorętszych, niż wprzódy, kilka akordów pełnych i, jak łza czystych, zabrzmiało w powietrzu, a z nich kaskadą pereł i jęków wywinął się lekki, powiewny, lecz głęboki i powikłany walc.
Kompozycya to była bardzo piękna, lecz mniéj od poprzedzającéj trudna; Roman Gotard wykonywał ją téż dokładniéj, a co więcéj, z większém uczuciem i zapałem, które ustawały wtedy tylko, gdy zjawiała się nieprzyjaciółka wszelkiéj doskonałości — pretensyonalność. Palce grającego, nieprzezwyciężoną jakby a fatalną siłą pociągane, biegły ustawicznie ku