Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 221.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

siąknęło sobą wszystkie już tony, czyste i fałszywe, świetne i niedołężne, szczere i pretensyonalne.
Wszystkie one, bez względu na różnicę swych przymiotów, na jednę śpiewały nutę, którą była — boleść! A jednak uczucie to, tak potężnie działające zazwyczaj, nie stopiło tym razem lodowatéj obojętności słuchaczy. Jedni z nich nie dosłyszeli go przez niedostatek tego zmysłu szóstego, który odkrywa dramat pod zasłoną powszedniego zjawiska; inni, z góry źle uprzedzeni, rachowali usterki i niedołężności, o nic innego nie dbając. Strojne damy, w piérwszym rzędzie krzeseł siedzące, ukrywały pod wachlarzami poziewanie; Adam Darzyc drzémał; brat jego miał minę zimną i surową; stary jegomość w głębi sali kaszlał i stękał; mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami, które przyprowadził, siedzący, na kartce pugilaresu kreślił cyfry dziennych wydatków, dodając je po cichu; na najdalszym planie młody gimnazyasta wyrzynał scyzorykiem na poręczy żółtego krzesełka serce, strzałą przebite, ku wielkiemu, acz cichemu, zadowoleniu dwóch obok siedzących kolegów.
A jednak w tém, więcéj niż chłodném, bo niechętném, lub nieuważném zgromadzeniu, znajdowała się jedna para oczu, która tkwiła nieustannie w twarzy Romana Gotarda, z ciekawością na przód, z żalem i smutkiem potém. Były to oczy Żanci.
— A co, kochańciu! — szeptała panience do ucha ciocia Rózia — jakże ci się podoba muzyka mego Ro-