Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 231.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

lerzu wyszczerbionym znajdował się kawał zimnéj pieczeni, okryty wielce nieponętną, zastygłą tłustością. Była to widocznie pozostałość z obiadu, z nędznéj jakiéjś garkuchni przyniesionego. Roman Gotard usiadł przy stole i z porywczością, cechującą zwykle jego ruchy, zabrał się do jedzenia. Pomimo jednak wszelkich oznak zaostrzonego i dość nawet gwałtownego apetytu, oczy jego zachowały, jakby z nałogu, wyraz posępny, włosy opadały na zmarszczone czoło. Stara kobieta oparła oba łokcie na stole i w twarz syna patrzała, jak w tęczę.
— Mój Romusiu — zaczęła, zwykłym sobie, cichym głosem i z bardzo przewlekłym akcentem — trzeba, abyśmy zrobili rachunek...
— Jaki rachunek? — rzucił pytanie syn, tragicznym giestem niosąc do ust kawał mięsiwa.
— Rachunek z dochodu dzisiejszego naszego koncertu i opłat, jakie uczynić musimy...
— Z dochodu! ha! ha! z dochodu! — rozśmiał się gardłowo Roman Gotard,
— Za bilety sprzedane — ciągnęła kobieta — otrzymaliśmy, nie rachując tych trzech... któreś sprzedał przed samym koncertem... otrzymaliśmy złotych dwieście.
— Świetny dochód! ha, ha, ha! znakomite doprawdy powodzenie! — z takim, jak wprzódy, śmiechem, wybuchnął syn.