Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 276.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

grzecznością nieznanego mu człowieka, odwzajemnił się mu lekkim ukłonem, i wyszedł. Roman Gotard postąpił kilka kroków na przód, potém stanął i orzucił salę spójrzeniem szybkiém, zmieszania i niepokoju pełném.
— Proszę pana dobrodzieja bliżéj! niech pan dobrodziéj siadał — ozwał się od strony okna wielce uprzejmy głos kobiecy.
Roman Gotard zbliżył się, i w jednéj ręce trzymając tyrolski kapelusz, a drugą dotykając kokardy krawatu, złożył przed panią Różą dwa nowe ukłony. Chód i ruchy jego nacechowane były zmieszaniem i nieśmiałością, ukłony przypominały koncertową estradę, źrenice poruszały się szybko i rzucały niespokojne błyski, palce, dotykające krawatu, trochę drżały. Frak jego, starannie wyczyszczony, nie wyglądał przecież świeżo, z-za kamizelki wyłaniała się koszula, w ozdobne hafty przybrana, wypomadowane włosy w błyszczących puklach opadały na szyję, nieco na przód podaną, rękawiczki białe były i dość czyste, ale na szwach i dłoniach nosiły ślady zażyłéj i dawnéj znajomości z gumelastyką.
— Niech pan dobrodziéj siada — uprzejmie wyrzekła pani Róża, posuwając ku przybyłemu lekkie krzesełko — pani Brochwiczowa ubiera się, ale wnet zapewne wyjdzie; ja jestem Róża Cieciórkowa, Brochwiczówna z domu, kuzynka Jana Brochwicza... zna-