Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 277.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łam nieboszczyka papę pana dobrodzieja, i mamę także...
Roman Gotard ukłonił się po raz piérwszy za podane sobie krzesło, po raz drugi, usłyszawszy nazwisko pani Róży, po raz trzeci dowiedziawszy się o znajomości, jaką miała z jego rodzicami.
— Niech-że pan dobrodziéj siada — ponowiła zaproszenie pani Róża.
Roman Gotard usiadł, rękę z kapeluszem złożył na kolanach, drugą dotknął wąsików czarnych i w dwa ostre różki skręconych.
— Pan dobrodziéj dawno w Wilnie?
Roman Gotard ukłonił się.
— Od tygodnia, pani dobrodziejko.
— Miłe miasteczko, nie prawdaż?
— Bardzo miłe — z cicha i z niejakiém wahaniem odpowiedział zapytany.
Gdy tak w jadalnéj sali pani Róża, mrugając powiekami i siwe oczy swe zatapiając w twarzy gościa, rozpoczynała z nim rozmowę, w bawialnym salonie przed otwartym fortepianem stała Żancia, i przypatrywała się nutom, pulpit napełniającym. Nagle, przechyliła głowę w stronę, z któréj doszły jéj ucha rozmawiające głosy.
— Kto tam taki? — szepnęła i postąpiła ku drzwiom. Nie otworzyła ich jednak od razu, ale dotknęła zaledwie, i przez wązką szczelinę w głąb’ sali jadalnéj spójrzała. Spójrzała i wnet cofnęła się. —