Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 289.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— O, nie masz pan bynajmniéj za co dziękować — uprzejmie przerwała gospodyni domu — pomiędzy publicznością i tym, który obdarza ją artystycznemi przyjemnościami, publiczność-to jest stroną, do podziękowań obowiązaną.
Roman Gotard kłaniał się, twarz jego promieniała radością i chlubą. Nie przyszło mu do głowy, że osoba, która przed chwilą udzieliła jałmużny, nie może w inny sposób przemawiać do tego, który ją z rąk jéj przyjął. On słowa, osładzające gorzką pigułkę litości, wziął za najczystszy miód przynależnego mu uwielbienia.
— O, pani! — zawołał — dobroć i wzniosłość Jéj serca, zdolną jest przemienić wzgardę, jaką uczuwam dla wielkich tego świata, w cześć i miłość!
Po téj, tak wybornie do miejsca i osoby zastosowanéj, i ze wszech względów przyzwoitéj apostrofie, Roman Gotard oddał kilka jeszcze nkłonów, i z kapeluszem w ręku, z puklami włosów, opadającami na wysoko podniesione czoło, opuścił salon. Odchodził o tyle dumny i pewny siebie, o ile był nieśmiałym i upokorzonym, wchodząc. W przedpokoju, pełnym godności giestem, rzucił rublową asygnatę na dłoń lokaja, który mu hiszpański płaszczyk jedną ręką i wcale od niechcenia podawał. Za nim pozostały dwa uśmiechy: jeden na gburowatych, szyderskich ustach