Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 291.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i w nadmiarze zmieszania, ściskając z całéj siły w chudéj rączce, obfite fałdy rękawa.
— Nie wstydź-że się, kochańciu, nie wstydź-że się! przed ciotką wszystko powiedziéć można! Cóż? podobał ci się, nie prawdaż? Brunet, wysmukły, melancholiczny, z ognistemi oczyma! Zupełnie taki, o jakim mówiłyśmy wczoraj...
Żancia zebrała się na odwagę, podniosła powieki, wzrok wpół-zawstydzony, wpół-smutny, utkwiła w rumianéj i wesołéj twarzy zabawnéj cioci.
— Moja ciociu — szepnęła cichutko — nie wiem doprawdy, czy on mi się podobał, czy nie... czuję tylko, że mi go żal wielki... taki utalentowany, tak szlachetny, a tak nieszczęśliwy!... jestem pewna, że ma on wielki talent, i że świat poznać się na nim nie umié...
— Pewno, pewno, kochańciu, że świat poznać się na nim nie umié! Ale po-cóż u licha obrał sobie takie niekorzystne rzemiosło...
— O, moja ciociu! — zawołało dziewczę, podnosząc głowę — to nie rzemiosło, to powołanie, zamiłowanie, poświęcenie...
— Pewno, pewno, kochańciu, tylko, że z tém powołaniem, i z tém poświęceniem, nieborak wychudł z głodu, jak szczapa.
Żancia westchnęła cichutko.
— Tak, ciociu — szepnęła nieśmiało — czytałam i słyszałam zawsze, że poświęcenie jest najpię-