Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 307.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

poczynały świetny jakiś morceau de Salon i, urywając nagle pustą igraszkę, pełnym chórem uderzały w marcyalne instrumenta, lub zawodziły żałośnemi głosami wielką aryą, złożoną z wyrazów: Amare, amo, amavi, carissima mia, Angelo! Z tego wszystkiego utworzyło się dziwne jakiéś potpourri bez ładu i składu, bez żadnéj myśli stałéj, która-by w tym labiryncie tonów, za nić przewodnią służyć mogła, bez śladu tych żywiołów chaotycznych na pozór, lecz w gruncie harmonijnych, gorących jak lawa, lecz jak wosk kształceniu podatnych, z których, niby świat z chaosu, powstaje w głowie i pod dłonią artysty każda wielka kompozycya: świątynia, posąg, obraz, pieśń, lub poemat. Żywiołów takich w potpourri szalejącém po głowie Romana Gotarda nie było, ale on pewien był ich obecności tak dobrze, jak tego, że żył. Czuł się natchnionym, nieprzeparta siła ciągnęła go do skrzypiec, śpiących na komodzie w podłużném pudle. Zdawało mu się, że stworzy téj nocy coś, co świat zadziwi, ludzkość podbije, sypnie nań gradem róż i wawrzynów. Serce uderzało mu silnie, pulsa tętniały w skroniach, uszy miał pełne dziwnych jakichś fantastycznych nokturnów, w głowie szalały walce, przed oczyma unosiły się piwne oczy bladéj panienki, i blado różowe usteczka śpiewały na wszystkie tony: Amore...
Porwał się z łóżka, narzucił na ramiona długie białe ubranie, w którém miał zwyczaj pijać z rana