Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 334.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

już ono na usta młodego człowieka, zlękła się go, cofnęła się, uciekła przed niém...
Uciekła, ale nie udała się do salonu, zkąd dochodził gwar zebranych gości. Szybkim krokiem przeszła dwa czy trzy pokoje, i wbiegła raczéj, niż weszła, do obszernéj i ozdobnie przybranéj sypialni matki i swojéj. Tu zamknęła drzwi za sobą i jednym skokiem znalazła się przy oknie. Przycisnęła czoło do szyby, i zatopiła wzrok w głąb’ ciągnącéj się pod oknem ulicy. Na twarzy jéj leżały rumieńce, na rzęsie wisiała łza, białe ręce splecione silnie przycisnęła do ramy okna, oddychała szybko.
— Poszedł już! — szepnęła, ścigając wzrokiem młodego człowieka, który z bramy domu wyszedł na ulicę — o! jakże prędko idzie! — mówiła daléj — jak pilno mu uciec ztąd...
Odeszła od okna i usiadła na nizkiéj sofie, wyprostowana, z rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, z oczyma szklano utkwionemi w przestrzeń. Ogarnęło ją głębokie zamyślenie. W myśli swéj ważyła cóś i rozważała: uczucie czy wrażenie, które tak silnie wstrząsało nią przed chwilą, milkło i stygło; rumieńce nikły; rozpalone wprzódy policzki nabierały znowu białości liliowego listka; źrenice oschły i patrzały przed siebie z wyrazem coraz przytomniejszéj, chłodniejszéj myśli.
— Może to i dobrze! — szepnęła po chwili — może on i dobrze uczynił, że odszedł, aby nie wrócić