Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 340.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przy ostatnim wyrazie westchnęła i zwróciła się ku drzwiom. Tu przystanęła jeszcze i dłonią przysłoniła oczy.
— Jak mi smutno! — szepnęła.
Po smutku, który zaciążył jéj na sercu, lubo przed chwilą śmiała się i z upodobaniem patrzała na piękną twarz i kibić swą, w źwierciedle odbitą, pojąć była powinna, że historya, o któréj mniemała, że skończyła się wraz z jednym pogardliwym uśmiészkiem, wraz z jednym wybuchem pychy i próżności, wraz z jedną łzą żalu, przemocą powstrzymaną, i z jedném zamienioném słowem pożegnania — zupełnie skończoną jeszcze nie była. Powinna była to pojąć, ale nie pojęła; biegła w znawstwie światowych zaszczytów i poniżeń, konwenansów i nieprzystojności, nie znała ani tych dróg, jakiemi płyną uczucia ludzkie, ani kresu, który im koniec położyć może. To téż pewna, że na zawsze już pożegnała przyczynę tajemnych udręczeń i niespokojności, których od niejakiego czasu doświadczała, że, powiedziawszy sobie, iż ono „do niczego prowadzić jéj nie mogą”, wydobyła się w zupełności z pod władzy ich i kierownictwa, weszła do salonu, gośćmi napełnionego, bledsza nieco, niż przed pół godziną, lecz na pozór przynajmniéj daleko spokojniejsza. Krok jéj, mniéj żywy, niż zwykle, objawiał pewne znużenie, czy zesłabnięcie, ale na czole niezmącona panowała pogoda; pierś jéj uciskał ciężar nieokreślonego smutku, lecz wiśniowe usta uśmie-