Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 367.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

cze do powiedzenia o tém, co będzie. Ty szczególniéj, Maryanie, uposażony świetnemi warunkami wychowania, w niejednę piękną zaletę umysłu i charakteru bogaty, możesz i powinieneś zaszczytne miejsce zająć w swém społeczeństwie, stworzyć sobie byt szczęśliwy i dostatni, moralne i materyalne położenie rodziny swéj obronić od upadku i poniżenia. Tego spodziewam się po tobie, i jestem pewny, ze zawiedzionym nie będę.
Gdy Brochwicz to mówił, Maryan nie spuszczał z niego wzroku. Na całéj twarzy jego rozlał się wyraz zamyślenia. Liczne myśli tłoczyły mu się widocznie do głowy, przed oczyma zarysowywał się znak zapytania. Rozplątywał i porządkował piérwsze, starał się odgadnąć znaczenie drugiego.
— Ojcze mój! — zaczął mówić po chwili — nie chciał-bym sprawić ci zawodu. Zaufanie, jakie pokładasz we mnie, podnosi mię we własnych oczach, głos obowiązku czuję w samym sobie. Powiédz mi, co mam czynić, od czego zacząć, co przedsięwziąć? Chowaliście mię dotąd, jak ptaka w gnieździe; gniazdo to miękkie było, ciepłe. O! jakże był-bym szczęśliwym, gdybym teraz odwzajemnić Wam mógł miłość Waszę i staranie! Ale...
Zawahał się i umilkł. Brochwicz wyciągnął ku niemu dłoń otwartą. Nie dosłyszał snadź ostatniego wyrazu, tego „ale”, na którém uwięzła mowa Marya-