Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 431.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stronę niedoli téj przenosiła z rezygnacyą i niezłomną ufnością w lepszą przyszłość, moralnéj zaś nie widziała wcale, to téż oczy jéj jaśniały jeszcze nieskończoną błogością i usta uśmiechały się, gdy koło okien rozległ się po bruku chód męzki, i w téjże saméj prawie chwili, na progu, przedzielającym izbę od kurytarzyka, w hiszpańskim płaszczyku i tyrolskim kapeluszu, stanął Roman Gotard. Stanął na progu, spójrzał na znajdujące się w izbie osoby, zerwał z głowy kapelusz, z ramion płaszczyk, i podniósł rękę do krawata. Na twarzy jego malowało się z razu niewypowiedziane zdumienie, wszelkie inne uczucia i wrażenia wyłączające; wkrótce jednak oprzytomniał, i ku niespodzianie znalezionym gościom szybko postąpił. W chwili jednak, gdy, złożywszy przed panią Różą i Żancią z kolei kilka szybkich, jeden po drugim wnet następujących ukłonów, przysunął do stołu krzesełko, na którego brzegu usiadł, ręce jego i usta drżały, a oczy oprzytomniałe już zupełnie, błyszczące, pełne radości i zachwycenia, tonęły w twarzy młodéj dziewczyny.
— Zkądże to wracasz, panie kawalerze? — zapytała pani Róża.
Roman Gotard nie słyszał, że do niego mówiono.
— My tu już od pół godziny gwarzymy z mamą dobrodziéjką — ciągnęła daléj młoda staruszka — a gospodarza domu jak niéma, tak niéma.