Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 162.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

te, zestawione ze sobą, czyniły na nią widocznie głębokie wrażenie.
Nie byłoż z jéj strony dobrze i pięknie nieść pociechę człowiekowi, tak bardzo nieszczęśliwemu, nękanemu przez los i niesprawiedliwych ludzi? Nie byłoż zaszczytnie dla niéj siać klejnoty przyjaźni i współczucia na smutną drogę człowieka, który poświęcał się, a za swe poświęcenie otrzymywał samę tylko niewdzięczność ludzką? Nie był-że on zresztą najlepszym synem, najszlachetniejszym człowiekiem, najwznośléj czującym artystą? Zkąd czerpała pewność, że był on tém wszystkiém? nie próbowała nawet zapytać siebie o to, ale była pewną wysokich przymiotów jego, jak tego, że żyła. Przymioty te ukazały się jéj zapewne na śniadém, chmurném najczęściéj jego czole, w rozrzuconych bezładnie kruczych jego włosach, w ognistych i niespokojnych jego oczach. Kto wie? w hiszpańskim płaszczyku może i w tyrolskim kapeluszu, które, razem z innemi cechami jego postaci, odróżniały go od innych ludzi. Wyglądał inaczéj, poetyczniéj i romantyczniéj jakoś od wszystkich tych, których znała dotąd, musiał więc być lepszym, wznioślejszym, poetyczniejszym od nich. Był to wniosek jasny, jak słońce.
Nazajutrz, zaledwie szary świt dnia wniknął do pokoju Żanci, była już ona obudzoną i siedziała na swém posłaniu. Sięgnęła ręką pod poduszkę i, wydobywszy schowaną tam wczoraj drogocenną kartkę pa-